„Wszyscy wygrywają”, Thomas McCarthy
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuProste historie z życia zwykłych ludzi. Króluje pochwała tradycyjnych amerykańskich wartości: rodzinnego wsparcia, silnych więzi budujących lokalne społeczności, ciepła okazywanego ludziom. Wszechobecne ciepło jest tu jednak skontrastowane z absurdalnym humorem i masą zwariowanych sytuacji. Dowcipna ekspozycja ludzkich słabości budzi sympatię widza, czyni bohaterów wiarygodnymi. Wywołuje uśmiech, poprawia nastrój. I dlatego warto dać się uwieść wizji autora.
Dziwne są ścieżki kariery Thomasa McCarthy'ego. Przez dziesięć lat był cenionym, ale niezbyt popularnym aktorem. Prawdziwą sławę osiągnął, kiedy sam chwycił za kamerę. Debiutanckiego Dróżnika z 2003 roku dosłownie obsypano nagrodami. Podobnie było cztery lata później, kiedy na ekranach kin pojawiło się Spotkanie. Wszyscy wygrywają (nawet jeśli nieznacznie ustępuje utytułowanym poprzednikom) już zebrało wysokie noty u amerykańskiej krytyki. I nie ma się czemu dziwić. McCarthy doskonale czuje kino, ma swój rozpoznawalny styl i specyficzną skromność. Nie sili się na wielką sztukę, wytrwale opowiada proste historie z życia zwykłych ludzi. I wychodzi mu to znakomicie.
Mike (jak zwykle wyśmienity Giamatti) prowadzi małą kancelarię na przedmieściach New Jersey. Po godzinach ochotniczo trenuje (nie odnoszącą właściwie żadnych sukcesów) licealną drużynę zapaśniczą. Jest doskonałym mężem i ojcem, ale też świetnym przyjacielem, lubianym sąsiadem. Bo Mike kocha ludzi. Jest uczciwy, serdeczny, chętnie pomaga innym. Niestety, także i on odczuwa skutki kryzysu. Kancelaria traci kolejnych klientów, nie ma funduszy na pensje, niezbędną modernizację biura itd. I tak nasz poczciwina ulega pokusie: za miesięczną pensję (1500 dolarów) podejmuje się opieki nad sędziwym Leo (wsławiony rolą szwagra Rocky’ego Burt Young). Po czym (chociaż do tego właśnie w trakcie rozprawy obiecał nie dopuścić) umieszcza go w stanowym domu starców. Niebawem w New Jersey pojawia się Kyle: opuszczony przez przebywającą na odwyku matkę wnuk Leo (udanie debiutujący Shaffer). I jest to kolejny pomyślny zbieg okoliczności: Kyle szybko staje się nie tylko (lubianym przez domowników) nowym członkiem rodziny Mike’a, ale i fenomenalnie uzdolnionym zapaśnikiem, który stawia na nogi drużynę sympatycznego prawnika. Idylla trwa do czasu, kiedy na scenę wkracza matka chłopca. Jak nietrudno się domyśleć, Cindy (Lynskey) chce przejąć kontrolę nad majątkiem Leo.
McCarthy nie stawia na rewolucję. Konsekwentnie uderza w ton znany z poprzednich swoich filmów. Ton oparty na ciekawym kontraście. Bo z jednej strony to bez mała kino familijne. Króluje pochwała tradycyjnych amerykańskich wartości: rodzinnego wsparcia, silnych więzi budujących lokalne społeczności, ciepła okazywanego (także przypadkowo spotkanym) ludziom. Byłoby to może nazbyt słodkie, ale McCarthy na szczęście operuje językiem charakterystycznym dla kina niezależnego. Tego, które pokochali bywalcy festiwalu w Sundance. A więc wszechobecne ciepło jest tu umiejętnie skontrastowane z cokolwiek absurdalnym humorem i masą zwariowanych sytuacji. Dowcipna ekspozycja ludzkich słabości budzi szczerą sympatię widza, czyni bohaterów wiarygodnymi. Kłaniają się tu m.in. (a jakże, nagrodzone w Sundance) Mała Miss, czy Juno.
McCarthy jawi się mistrzem tego typu kina. Bezbłędnie buduje narrację, kapitalnie kontroluje spokojny rytm opowieści. Cudownie naświetla małe niuanse relacji swoich bohaterów. I doskonale prowadzi (świetnych zresztą) aktorów. Ta dbałość o szczegóły tworzy wysokiej klasy realizm. A autorowi pozwala skutecznie sprzedać swoje przekonania. I to bez narażania się na kpiny cyników. Bo McCarthy wierzy w ludzi. Spotkanie z drugim człowiekiem, niepowodzenia, błędy: to wszystko daje nam (jego zdaniem) szansę, by stać się lepszymi. Brzmi naiwnie? Ano w ujęciu McCarthy’ego nie. I na tym polega jego fenomen.
Wszyscy wygrywają nie jest może przykładem wielkiego kina. Spotkanie i Dróżnik miały w sobie więcej przewrotności. I tym samym uderzały mocniej. Ale nowego McCarthy’ego cudownie się ogląda. To już druga (obok Przepisu na miłość) premiera, która skutecznie sprzedaje optymizm. Wywołuje uśmiech, poprawia nastrój. I dlatego warto dać się uwieść prostej (ale sugestywnej) wizji autora tego filmu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze