"Las cieni", Franck Thilliez
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWydawca nazwał Francka Thillieza francuskim Stephenem Kingiem, bo każdy może pisać, co tylko chce. Niestety, Las cieni zbudowano dokładnie z tych samych klocków co powieść poczytnego Amerykanina i to jak w najgorszym stylu. Thilliez konsekwentnie stosuje metodę mnożenia przez trzy. U Kinga mieliśmy dramat rozgrywający się między pisarzem i jego oprawczynią, tu jest cała rodzina sterroryzowana przez szaleńca na wózku i niezrównoważone dziewczę.
Bohaterem powieści Misery Stephena Kinga jest Paul Sheldon, autor bestsellerowych romansów, który ma pecha – po wypadku samochodowym, zamiast do szpitala trafia w łapy obłąkanej fanki, mieszkającej na odludziu. Poniżany i torturowany, staje przed szczególnym wyzwaniem pisarskim. Musi napisać kolejny tom swojego cyklu, walcząc tym razem nie o honorarium lecz o życie. Wspominam o tym nie dlatego, że wydawca nazwał Francka Thillieza francuskim Stephenem Kingiem, bo każdy może pisać, co tylko chce. Niestety, Las cieni zbudowano dokładnie z tych samych klocków co powieść poczytnego Amerykanina i to jak w najgorszym stylu. Podejrzewam nawet, że King zapoznawszy się z tym dziełkiem wykrzyknąłby Pourquoi! i padł jak gromem rażony.
Więc tak. Bohaterem jest David Miller, również pisarz, wykonujący zawód balsamisty, jakże częsty wśród ludzi pióra. Dręczy go maniakalna fanka, na szczęście, póki co zdalnie, zasypując listami, natomiast prawdziwe kłopoty zaczynają się wraz ze zjawieniem się innego niezrównoważonego wielbiciela. Artur Droffe, milioner straszliwie okaleczony po wypadku samochodowym składa pisarzowi szczególną propozycję: góra pieniędzy za napisanie książki wedle jego pomysłu. Konkretnie, Droffe pracował jako psycholog (powszechne zajęcie wszystkich bogaczy) i prowadził terapię człowieka, który post factum okazał się zabójcą znanym jako Kat. Milionera dręczy tamto wspomnienie, więc chce, aby powstała fikcyjna literacka opowieść o tym, że to on jest Katem. A dalej mamy już Misery pełną gębą, z chatką w tytułowym lesie, makabrą i jatką w finale.
Thilliez konsekwentnie stosuje metodę mnożenia przez trzy. U Kinga mieliśmy dramat rozgrywający się między pisarzem i jego oprawczynią, tu jest cała rodzina sterroryzowana przez szaleńca na wózku i niezrównoważone dziewczę. W Misery grozę budził szelest, stukot i wspomnienie, tu zarżnięte świnie wiszą w rzędach, jucha bucha, a na domiar złego pojawia się sztampowy wątek seryjnego zabójcy, który ćwierć wieku wcześniej mordował innych a na końcu siebie. Czyli nie żyje. A może jednak żyje? Jak myślicie, któż to może być?
Być może wszystkiego tutaj jest zwyczajnie za dużo: mamy zdradę w małżeństwie naszego pisarza, tajemnice z przeszłości, które muszą na teraźniejszość wpłynąć, wszyscy też wydają się ze sobą dziwnie połączeni. Średnio rozgarnięty wielbiciel kryminału rozpracuje wątki gdzieś w jednej trzeciej, choćby z tego powodu, że Thilliez ma zwyczaj wskazywania palcem tego, co istotne i po dziesięć razy. Nieliczne, interesujące fragmenty giną w nadmiarze tej dosłowności.
I last but not least, co by nie sądzić o Kingu, jest on mistrzem gawędy i jednym z najświetniejszych stylistów literatury popularnej, zdolnym zarówno do pisania prawdziwych cegieł, przykuwających jak imadło oraz makabresek na kilkanaście stron, wyrażonych precyzyjnym, skrótowym językiem. Pisanina pana Thillieza jest zaś literackim przeniesieniem pohukiwania, szczekania, pomruku oraz jęku, wciśniętych bezrozumnie między licznie nagromadzone wielokropki. Właściwie ich liczba najbardziej wyróżnia Las cieni spośród masy podobnej beznadziei. Mało tego, gdyby usunąć wszystko inne, zostawiając jedynie wielokropki rzeczone, powieść stałaby się lepsza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze