"Choć goni nas czas", Rob Reiner
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuW szpitalnej sali spotyka się dwóch, całkowicie różnych od siebie facetów w podeszłym wieku. Lekarze dają obu panom pół roku życia. Nicholson i Freeman gnają więc tropem swoich marzeń, przemierzają całą kulę ziemską, a ich radość, frajda jaką obaj mają, rozsadza ekran. Przykład produkcji, w przypadku której idziemy nie "na film", a "na aktorów". A ci nie zawiodą nikogo.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Choć goni nas czas to film, w którym beztroska komedia sąsiaduje z dramatem, dickensowski moralitet z kinem drogi, a dyskusja o miejscu starych ludzi we współczesnym świecie z bezpretensjonalną rozrywką. Czyli wszystkiego po trochu.
W szpitalnej sali spotyka się dwóch, całkowicie różnych od siebie facetów w podeszłym wieku. Edward Cole to bezwzględny biznesmen, współczesny wojownik, impulsywny, apodyktyczny i nieprzyzwoicie bogaty. Do tego — jak nietrudno się domyślić — samotny, kilkakrotnie rozwiedziony, nie utrzymujący stosunków z jedyną córką. Jego zaprzeczeniem jest Carter Chambers — mechanik samochodowy, kochający mąż i ojciec, który dla dobra rodziny poświęcił większość swoich młodzieńczych marzeń. Początkowo stosunki Edwarda i Cartera układają się co najwyżej chłodno. Przełomem będzie, taki sam w obu przypadkach, medyczny werdykt — zaawansowany, niemożliwy do zwalczenia nowotwór. Lekarze dają obu panom pół roku życia. Wspólny wyrok staje się zalążkiem wzajemnej sympatii. Któregoś dnia Carter notując na kartce przywołuje studenckie wspomnienie. Profesor filozofii nakazał słuchaczom sporządzić listę rzeczy, które chcą zrobić, zanim "kopną w kalendarz" (tytułowa The Bucket List). Rozochocony Edward wyrywa Carterowi listę, uzupełnia ją o kilka pragnień w swoim stylu (skoczyć ze spadochronem, pocałować najpiękniejszą dziewczynę na świecie) i — z typowym dla siebie temperamentem — wyrokuje: zróbmy to teraz, natychmiast, póki mamy jeszcze czas. Początkowo niechętny, świadomy sprzeciwu rodziny Carter zgadza się. Obaj panowie wypisują się ze szpitala i korzystając z nieograniczonych zasobów Edwarda, wyruszają w drogę. Odkreślając kolejne punkty z "kalendarzowej listy" chcą choć raz skupić się na robieniu tego, na co zawsze mieli ochotę.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Film Roba Reinera (Ludzie Honoru, Kiedy Harry poznał Sally, Misery) to dzieło z gatunku tych, po których recenzentowi najłatwiej ostro się przejechać. Bo, pomimo bardzo profesjonalnej realizacji, poza aspektem humorystycznym, szwankuje tu właściwie wszystko. Muszą drażnić wtręty z amerykańskiego kina familijnego, nie do końca przekonują na siłę powiązane ze sobą wątki i zwroty akcji. Zawodzi płaszczyzna, na której film chce być dickensowskim w duchu moralitetem, historia o nawróceniu bezwzględnego biznesmena jest mało wiarygodna i — co gorsza — całkowicie przewidywalna. Interesujący mógł być aspekt, w którym Choć goni nas czas wyraźnie chce naruszyć tabu starości. Istotnie, żyjemy w kulturze, która bezwzględnie faworyzuje młodość, starcy mają siedzieć cicho i nie psuć zanadto estetyki otoczenia. A już na pewno szaleństwa pozostawić młodym. Z tą koncepcją film wyraźnie chce polemizować. Chce również odpowiedzieć na zawsze aktualne pytanie — jak radzić sobie z perspektywą starzenia się i umierania. Zamysł zaiste szlachetny i wiecznie aktualny. Nawet jeżeli jesteśmy młodzi, obserwujemy te zmagania, najpierw na przykładzie dziadków, potem rodziców. Niestety w filmie Reinera wypada to płytko i nieprzekonująco. Za dużo tu lukru, nazbyt to wszystko śliczne i fotogeniczne, by mogło być bolesne i prawdziwe, by prowokowało dialog. I właściwie należałoby dać dwie gwiazdki i na tym poprzestać. Gdyby nie jedno, wcale niemałe "ale"…
A jest tym "ale" niezapomniany duet dwóch wielkich mistrzów, którym powierzono główne role. Edwarda gra Jack Nicholson, Cartera — Morgan Freeman. I można tu narzekać na wszystko, ale maestria i chemia wzajemnego oddziaływania Nicholsona i Freemana nie pozwala na chwilę oderwać oczu od ekranu. To duet zbudowany na potężnym kontraście. Nicholson — jak zwykle — brawurowo demonstruje to co najlepsze w amerykańskiej szkole gry aktorskiej — choleryczny, nadekspresyjny, gra "sobą". Freeman — też jak zwykle — jest dalece bardziej "europejski", stonowany, w grze eksponuje nie siebie, ale technikę. I owszem, można powiedzieć, że to nic nowego. Ostatecznie Nicholson od dziesięcioleci zaszufladkowany jest w rolach demonicznych, cynicznych ekscentryków. Podobnie Freeman — prawie zawsze uosobienie życiowej mądrości i dystansu. A i filmów, w których stosowano wobec nich ów kontrast, było wiele. Nowości są dwie — mało było obrazów, w których tak Nicholson, jak i Freeman trafili na naprawdę godnego siebie partnera. Tak jest w przypadku Choć goni nas czas - to aktorski remis, współpraca, nie pojedynek. Drugą nowością jest to, co obaj mają na ekranie zademonstrować. Zwykle była to refleksja, dramat, odpowiedzi na trudne pytania. Tym razem Reiner nakazał obu aktorom zagrać szampańską zabawę. I to jest największą zaletą całego filmu. Nicholson i Freeman gnają — według kalendarzowej listy — tropem swoich marzeń i pragnień, przemierzają całą kulę ziemską, a ich radość, frajda jaką obaj mają, rozsadza ekran, rozsadza cały ten film.
I tak właśnie jest z Choć goni nas czas. To obraz, który łatwo skrytykować. I jednocześnie przykład produkcji, w przypadku której idziemy nie "na film", a "na aktorów". A ci — gwarantuję — nie zawiodą nikogo. Pomimo wszystkich obiekcji — polecam.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze