Trudny powrót
EWA PAROL • dawno temuSzare niebo, nisko wiszące chmury. Nie mogę uwierzyć, że wczoraj, mniej więcej o tej samej porze, siedziałam na balkonie hotelowego pokoju w bluzce na ramiączkach i klapkach, leniwie popijając poranną kawę. Na pół wystygniętą, bo upał za duży, by pić gorącą. Dziś do porannego rytuału parzenia kawy przystępuję owinięta w sweter i ciepły polar, szczękając zębami z zimna. Nerwowo zerkam na zegarek, ale usprawiedliwiam się: to nie grzech spóźnić się chwilę do pracy pierwszego dnia po urlopie.
Budzik dzwoni niemiłosiernie. Piiii!… Piii!… Piii!… - świdruje mi w uszach. Nieprzytomna wyciągam rękę spod koca i wyłączam piszczącego na mnie potwora. Mogłabym udać, że nic nie słyszałam, schować głowę pod koc i znowu zasnąć. Ale to nie takie proste, dobrze siebie znam i umiem z takimi pokusami walczyć. Ponieważ wiem, że najchętniej rano postąpiłabym właśnie tak, zawsze nastawiam dwa budziki; drugi w komórce, żeby zadzwonił dziesięć minut później. Nieuchronnie więc za chwilę znowu coś wyrwie mnie brutalnie ze snu czy raczej jego resztek. Liczę w myślach do trzech i zdobywam się na ten „nieludzki” wysiłek. Wstaję.
Od razu wstrząsa mną dreszcz. Matko Boska, jak tu zimno. I ciemno. Przecież czas to naprawdę względna rzecz.
Przekonałam się o tym już dzień po przylocie na Rodos. Autokar z greckim kierowcą mający nas zawieźć na całodniową wycieczkę spóźnił się o pół godziny. Z przyzwyczajenia co chwila spoglądałam na zegarek, wzdychałam zniecierpliwiona i przestępowałam z nogi na nogę, zirytowana tą niepunktualnością. Jestem zaprogramowana na funkcjonowanie co do minuty, więc takie zachowanie wydawało mi się nie do pomyślenia. Dopiero siedząc już w autokarze oświeciło mnie, że te pół godziny nie miało żadnego znaczenia. Spóźnił się. No i co się stało? Nic. Później wyjechaliśmy, to i później wrócimy. Żadna różnica. W tym tygodniu nie muszę się nigdzie śpieszyć, mogę, a nawet powinnam, wyłączyć wewnętrzny budzik, a najlepiej oba, także ten dzwoniący dziesięć minut po pierwszym. Grecy mają rację, że tak nie pędzą na oślep. Dzięki temu są uśmiechnięci, potrafią pełniej cieszyć się życiem, wyglądają na szczęśliwszych niż znerwicowani Polacy.
„Ucieczka od codzienności” – tak reklamuje się biuro podróży, z którym wyjechałam. I nie jest to pusty slogan reklamowy, ucieczkę od codzienności można sobie kupić. Teraz, gdy upłynął czas ucieczki, żeby poprawić sobie nastrój, zamykam oczy i wspominam lazurowe morze z przejrzystą wodą i błękitne niebo bez ani jednej chmurki. W końcu Rodos nazywają Wyspą Słońca. Przypominam sobie z niedowierzaniem, jak siedziałam w tawernie i ponad pół godziny czekałam na zamówioną potrawę, a czas wcale się nie dłużył, i to mimo że przygotowanie sałatki greckiej z pewnością nie trwa dłużej niż dziesięć minut. Mogłam w spokoju obserwować krążące między stolikami różnokolorowe bezpańskie koty, które wyczekującym wzrokiem wpatrywały się w klientów, licząc, że komuś coś spadnie na ziemię albo ulegnie proszącym spojrzeniom i podzieli się posiłkiem. Niektóre, co odważniejsze, wskakiwały na wolne krzesła i bacznie śledziły każdy ruch ręki z widelcem. Czy można im było odmówić?
Tydzień zupełnie innego życia. Nie będę się zastanawiać, czy tylko tydzień, czy może aż tydzień. Inna rzeczywistość, zajęcia, wokół odmienny krajobraz, architektura, zabytki, rejsy statkiem. Żadnych telefonów, maili, telewizyjnych wiadomości (w pokoju na szczęście nie było telewizora), gazet. Nawet książka wróciła ze mną do Polski nieprzeczytana; wieczorem na Rodos nie sposób siedzieć w pokoju i czytać, kiedy wokół tyle rozrywek. Nie muszę chyba mówić, jak szybko minął ten czas. Prosto z Wyspy Słońca, po trzech godzinach lotu, znalazłam się w Kraju Szarych Chmur. A tu przywitały mnie ze złośliwym uśmiechem wszystkie moje problemy, dylematy, decyzje, przed którymi stoję. Nic nie zniknęło, nie rozwiązało się samo. Zresztą nie jestem tak naiwna, wcale na to nie liczyłam. Dlatego z każdą chwilą, gdy zbliżaliśmy się samolotem do Polski, a na niebie pod nami gromadziło się coraz więcej chmur, dokładnie to samo działo się w mojej głowie, a żołądek kurczył się coraz bardziej, aż zaczął przypominać zaciśniętą pięść. Lądowanie było miękkie tylko w dosłownym znaczeniu.
„Dziękujemy za wybór naszych linii lotniczych i życzymy miłego pobytu w Warszawie. Na zewnątrz jest w tej chwili plus 14 stopni” – oznajmiła pogodnym głosem stewardesa. Wśród pasażerów rozległ się pomruk niezadowolenia. Nikt nie lubi powrotu do rzeczywistości.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze