Terapia
CIRCA_ABOUT • dawno temuTrafiłam na terapię, ponieważ mój świat chylił się ku upadkowi. Wbrew pozorom to był bardzo długotrwały proces. Wszystko zaczęło się gdzieś w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa. Większość osób w tej chwili może powiedzieć, że to głupota zajmować się sprawami, których sama już dobrze nie pamiętam. W trakcie terapii okazało się jednak, że w rzeczywistości jest nieco inaczej.
Ta mała dziewczynka, którą byłam kiedyś dała o sobie znać całkiem mocno. Okazało się, że mimo udowadniania sobie, że jestem dorosła i już nikt nie zdoła mnie skrzywdzić, to w środku jestem tak skrzywdzona, iż nie jestem w stanie siebie samej obronić. Dlaczego? Strach zwinięty w kłębek mieszkał we mnie i wcale nie zamierzał się wynieść. Co gorsze za każdym razem, kiedy dołączali do niego koledzy z teraźniejszości, rósł w siłę i z szyderczym uśmiechem paraliżował moje działania.
Piszę ten tekst po skończonej terapii. Piszę żeby pożegnać się z moim psychoterapeutą (nazwanym przeze mnie Mózgiem) i całym światem magicznych zakamarków dzieciństwa i dorastania. To była długa, trudna i wyboista droga. Myli się ten, kto jest przekonany, iż chodzenie do psychoterapeuty to przyjemna odskocznia od spraw codziennych. Dla mnie to była ciężka praca nad swoimi „świrami”, ograniczeniami i całą masą ukrytych lęków. Wszystkie te strachy tak mocno zadomowiły się we mnie, że byłam przekonana, iż nie jestem w stanie funkcjonować bez nich. Co gorsza, ja nawet nie wiedziałam, że się boję. Radziłam sobie. Zmieniałam prace, podjęłam parę trudnych decyzji i wszystko wyglądało w sumie normalnie. Pomijając oczywiście przepłakane noce, samotność, przygnębienie i paraliż, który mnie czasem unieruchamiał w domu. Bywały takie chwile, kiedy siłą musiałam się zmuszać do zrobienia czegoś. Czasem mi się to udawało, czasem pozostawało płakać z bezsilności. To wszystko nie odeszło w przeszłość. Została we mnie — i zostanie pewnie na zawsze — pamięć tamtych chwil. Ogrom przerażenia i poczucie beznadziejności. Przytłaczające poczucie, że jestem bezwartościowa, a moje istnienie pozbawione jest całkowicie sensu.
Niewiele osób wiedziało, że trafiłam na terapię. Sama się zresztą zgłosiłam i teraz mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Nie wiedziałam, co mnie tam czeka, ale wiedziałam, że jeżeli czegoś nie zrobię, to w pewnym momencie próby samobójcze nie będą już jedynie próbami. Wiedziałam, że nastanie czas, kiedy posunę się o krok dalej, a wtedy już nie będzie odwrotu. Nie potrafię przytoczyć wszystkich naprawionych przez terapię schematów myślenia i działania. Nie da się naprawić uczuć, ale da się je zrozumieć. Dziś wiem, że nie jestem potworem i mam swoje prawa. Wiem, że kłębią się we mnie różne rzeczy i do tego też mam prawo. Wiem, że mam obowiązek wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i myśli oraz, że rozum jest od tego, żeby go używać.
Najbardziej czułam się rozczarowana, kiedy okazało się, że Mózg bynajmniej nie jest od tego, żeby się nade mną użalać. Byłam w pewnym sensie przekonana, że jak tam pójdę to usłyszę słowa otuchy i nikt niczego nie będzie ode mnie wymagał. Ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę, to zastanawiać się nad sobą. Wolałam myśleć, że to los, świat i wszyscy dookoła są winni. Ja nie widziałam możliwości brania czynnego udziału we własnym życiu. Przyjęłam na siebie rolę ofiary i biernego obserwatora. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to niezwykle wygodna pozycja życiowa — zwalnia ze wszelkiej odpowiedzialności. Okazało się więc w trakcie terapii, że świat widziany moimi oczami zaczyna się kruszyć. Pojawiły się nowe kolory, uczucia, myśli. Powiało świeżością. Nie stało się to jednak z dnia na dzień. Wymagało to lat pracy. Wytężonej pracy nad sobą. Pracy mojej i Mózgu. Wielokrotnie wychodziłam wściekła jak osa, tak wściekła, że gotowa gryźć i kopać. Taka niestety często jest reakcja na prawdę. Prawda boli jak ostrze wbite prosto w serce. Dzięki tej prawdzie jednak mogę teraz pisać ten tekst.
Potrafiłam przyjść do Mózga i milczeć z uporem maniaka przez godzinę. Niewzruszona skała. Patrzyłam na niego i milczałam. Pomieszczenie wypełnione było ciszą gęstą jak smoła, a ja pławiłam się w niej i dusiłam z sadomasochistycznym zadowoleniem.
Nie wiem, jak potoczą się moje losy. Nie wiem, czy życie postawi na mojej drodze jeszcze jakieś zasadzki — wszystko się może zdarzyć… Dziś jednak wiem, że jedyne, czego chcę, to brać w tym wszystkim udział. Cokolwiek się zdarzy, chcę być. Nigdy dotąd nie czułam się taka żywa. Nigdy dotąd nie czułam się taka prawdziwa. Nie powiem, że terapia założyła mi na nos różowe okulary i biegnę w podskokach z szerokim uśmiechem na ustach przez każdy kolejny dzień. Zdaję sobie sprawę ze wszystkich trudności dnia codziennego. Dopadają mnie z oczywistą regularnością. Teraz jednak mam wybór. Mogę podjąć trud, albo się wycofać. Mogę się zastanowić i mogę działać. Nie muszę już ukrywać się w ramionach losu i udawać przed sobą, że mnie nie ma. Jestem i będę do momentu, kiedy nie umrę… Nigdy wcześniej mi to nie przyszło do głowy. Przez prawie połowę swojego krótkiego życia chciałam umrzeć. Strasznie trudne było uzmysłowić sobie, ile lat ze swojego życia właściwie straciłam ukrywając się za parawanem z napisem "samobójstwo". Bolało strasznie, gdy zdałam sobie sprawę z faktu, że te lata już nie wrócą. Już nigdy nie będę miała piętnastu lat i nigdy nie dowiem się, co by było gdyby… Na pewno mogło być lepiej w moim życiu, niestety tamtego nie da się już reanimować. Jedyne, co mi pozostało to dzień dzisiejszy i jutrzejszy. Wykorzystać chwilę zanim upłynie, nie będzie jej już nigdy. Gdy wracam myślami do miesięcy spędzonych w szpitalach i wlekącego się czasu, który z każdą chwilą przynosił nowy ból, to wiem, że czas jest uczuciem subiektywnym. Można przeżywać chwilę leżąc w gipsie, mordować ją minuta po minucie i można wypełnić ją marzeniami. Kiedy możesz już poruszać się o własnych siłach, ta sama chwila mierzona bezlitośnie cykaniem zegara upływa Ci niekiedy z prędkością światła. Musiałam nauczyć się żyć z tymi wspomnieniami. Musiałam je wreszcie oswoić i przyjrzeć się temu z odpowiedniej perspektywy. Dziś wiem, że nie zmienię swojej choroby, ale mogę z nią żyć. Nie jest to łatwe, ale możliwe. Dziś wiem, że pomimo wielu trudności jestem w stanie zrobić rzeczy, o których kiedyś nie potrafiłam nawet marzyć.
To, co jednak jest najważniejsze w tym podsumowaniu, to myśl, która bryka po mojej głowie niezwykle uparcie. Praca dopiero się rozpoczęła. Skoro teraz mam większą świadomość tego, czego chcę, co umiem, co mnie złości i znam większość z barw swojego wnętrza, to nie mogę sobie pozwolić na zabawę w "kotka i myszkę”. Już nigdy nie będę mogła powiedzieć sobie, że mi nie zależy właśnie wtedy, kiedy zależy mi bardzo. Co to oznacza? Zdecydowałam się podjąć wyzwanie. Wyzwanie postawione sobie samej. Nie ma miejsca na zaprzeczanie, teraz już ten manewr nie ma szans bytu. Niczego nie żałuję. Nie żałuję ani jednej smutnej czy gniewnej minuty spędzonej z nim. Nie żałuję wysiłku i cieszę się, że żyję.
Cokolwiek się zdarzy, cieszę się, że żyję…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze