Wyprzedaże. Jak kupować z głową
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuZaczęło się! Sezon na wyprzedaże rozpoczęty. Znikły mikołaje, ale ze sklepowych witryn równie zachęcająco mrugają do nas napisy sale. Niektórzy już od listopada mają upatrzone rzeczy, które będą chcieli kupić w niższej cenie. Inni odwiedzają sklepy spontanicznie i bez planu. Ale jedno jest pewne: gdy minie pierwszy szał, prawie wszyscy będą części swych zakupów żałować.
No i zaczęło się! Sezon na wyprzedaże rozpoczęty. Znikły mikołaje, ale ze sklepowych witryn równie zachęcająco mrugają do nas napisy sale (polska wyprzedaż ma chyba mniejszy potencjał komercyjny). Niektórzy już od listopada mają upatrzone rzeczy, które będą chcieli kupić w niższej cenie. Inni odwiedzają sklepy spontanicznie i bez planu. Ale jedno jest pewne: gdy minie pierwszy szał, prawie wszyscy będą części swych zakupów żałować.
Alicja z Gdyni także jest wielbicielką wyprzedaży. Stara się jednak zachowywać racjonalnie:
— Po pierwsze: lista. Muszę wiedzieć, po co i dlaczego idę do centrum handlowego. Bo tak na logikę: jeśli nie potrzebuję nowej sukienki, to dlaczego miałabym nagle potrzebować jej w momencie, gdy jest tańsza o sto złotych? Przecież zmienia się tylko cena, a nie moje potrzeby. Jeśli ją kupię i tak stracę pieniądze, tyle, że trochę mniej. Staram się trzymać tej zasady. Po drugie: kupuję rzeczy uniwersalne, takie które są w modzie „zawsze”. Czyli na przykład małą czarną z białymi wstawkami, a nie spódnicę z cekinami. Bo dzisiaj cekiny są modne, ale ostatnio były „na fali” w latach osiemdziesiątych. Czyli co – kupię i będę czekać dwadzieścia kilka lat, zachwycając się, że zaoszczędziłam parę dych? Albo proste kozaki, a nie kowbojki z frędzlami, bo moda „na wieś” pojawia się rzadko. No i po trzecie: kupuję tylko takie rzeczy, które pasują do mojej szafy. Chodzę w fioletach, czerwieniach i czerni, więc zielona apaszka raczej odpada. Nigdy sobie nie mówię: ee, przecież to tylko czterdzieści złotych, najwyżej będę rzadko zakładać. Parę takich rzeczy i uzbiera się sumka na coś, w czym chodzić będę na pewno.
Nie są to jakieś genialne zasady, ale póki co się sprawdzają. No i jeszcze jedno: zawsze mam dokładnie wyliczoną sumę, którą mogę przeznaczyć na styczniowe szaleństwa. Nie przekraczam tego budżetu i nie mówię sobie, że przecież oddam za miesiąc dzięki oszczędzaniu na jedzeniu czy książkach. Pożyczać pieniądze od rodziny, żeby kupować piątą parę dżinsów? Po tym chyba można rozpoznać zakupoholizm.
Magda z Wrocławia jest studentką, dorabia w galerii handlowej. Na wyprzedaże czeka z niecierpliwością:
— Znam ten biznes od podszewki, w końcu pracuję w sklepie. Ale i ja daję się czasem nabrać na rozmaite „pseudowyprzedaże”. Wygląda to tak: załóżmy, że buty kosztują dwieście złotych. Chcemy je sprzedać taniej, bo jest już połowa albo końcówka sezonu. No, to zmieniamy cenę na trzysta. Bez sensu? Wcale nie, bo po dwóch dniach obniżamy na sto pięćdziesiąt. I już mamy niesamowicie atrakcyjną obniżkę ceny o połowę. Ludzie są przekonani, że kupując takie buty zrobili złoty interes. A wystarczyłoby zdrapać naklejkę z napisem sale i odkryć pod nią cenę wyjściową. Niektórzy pewnie wpadliby w szał.
No, ale skoro znam te mechanizmy, to pewnie powinnam podchodzić z dystansem do obniżek? Tak, powinnam. Ale jestem niestety zakupoholiczką. Pracuję w zasadzie tylko na nowe ciuchy, bo na studia i życie pieniądze dają mi rodzice. Na styczniowe wyprzedaże odkładam jakieś dwa tysiące złotych. Wydaję wszystko co do grosza, czasem też używam karty kredytowej. Przygotowuję się do tych zakupów bardzo starannie, jak do kampanii wojennej. Bo to nawet podobna sytuacja: trzeba zrobić rozpoznanie terenu, znaleźć sojuszników (u mnie jest to mama) i zneutralizować przeciwników, czyli osoby chcące kupić dokładnie to co ja. Czyli pracować łokciami po prostu. Trzeba się też dobrze ustawić do frontalnego ataku w dniu, kiedy wyprzedaże się zaczynają. I jest jeszcze jedna sprawa: można wygrać wojnę, ale i tak zbankrutować, bo się za dużo wydało. Ja w zeszłym roku przesadziłam i dług spłaciłam dopiero w lipcu. Zaraz przed wyprzedażami letnimi, oczywiście.
Filip spod Warszawy skończył już studia i założył rodzinę. Utrzymuje żonę i małą córeczkę. Dyscyplina finansowa jest w jego życiu bardzo ważna. Dlatego do styczniowych wyprzedaży stara się podchodzić bardziej racjonalnie:
— Kupuję głównie elektronikę. To najlepszy czas, jeśli zależy nam na dobrym sprzęcie, którego sklepy chcą się pozbyć, bo zaraz będzie miał „rok”. Bo choć to bez sensu, klientowi często wydaje się, że coś wyprodukowanego w listopadzie 2010 to rzecz o rok starsza niż produkt ze stycznia 2011. Taka prosta psychologia.
W czasie styczniowych wyprzedaży kupuję zwykle nowe telefony i laptopy dla swojej firmy. Nie, nie jesteśmy bandą snobów, ale kontrahenci na to patrzą. Jak masz lepszą komórkę, to w oczach niektórych jesteś bardziej wiarygodny. A w tej branży to się liczy. Dlatego co roku w styczniu wymieniamy część firmowego sprzętu. Dzięki temu mogę się napatrzeć na ludzi, którzy wpadają w euforię, bo zaoszczędzili pięćdziesiąt złotych.
Z moich obserwacji wynika, że na wyprzedażach posezonowych kupują często tacy „niedzielni klienci”, którym wszystko prawie można wcisnąć. Podniecają się niskimi cenami i zawsze wychodzą ze sklepu z czymś, po co wcale nie przyszli. Kupią na przykład tańsze DVD, a jako „dodatek” nową plazmę. Na jednym zaoszczędzą, a na innym przepłacą. Z całą pewnością sklepy z elektroniką nie tracą na wyprzedażach, nie ma obawy. Śmieszą mnie ludzie, którzy z triumfującą miną wynoszą ze sklepu wielkie pakunki. Jakby kogoś przechytrzyli. A to nie tak: po prostu zostali przechytrzeni, jak zwykle, przez sklep. Tyle, że na trochę mniejszą sumę niż normalnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze