Jak uciec przed Miley Cyrus?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMiley Cyrus wypięła tyłek i polizała młotek, lub odwrotnie. Gwiazdy porno załapały się na chorobę główną. Pijany prezenter coś relacjonował. Rihanna rozebrała się jeszcze bardziej. Powiadają, że świat zmierza ku upadkowi.
Świat nie takie rzeczy widział, mili moi. Ale dobrze nie jest.
Porównajcie sobie proszę teledyski z lat dziewięćdziesiątych ze współczesnymi. Britney Spears wyginająca się w „Toxic” przy wspomnianej już Miley wygląda jak prymuska ze szkółki klasztornej.
Przypadek Miley Cyrus jest zresztą znamienny. Wszyscy wiedzą, że dziewczyna przez lata była gwiazdką Disneya, czyli istniała wyłącznie od szyi w górę. Na swoje nieszczęście dorosła i teraz mamy to, co mamy.
Pozornie, wydaje się to dziwne. Po jaką cholerę ta ładna, delikatna i utalentowana dziewczyna robi z siebie kopie Rihanny i jej podobnych? Zdzir w muzyce popularnej mamy aż nadto, przydałaby się raczej skromna kruszynka. A przecież Miley umie. Jeszcze niedawno przepięknie śpiewała „Jolene” w jakimś słonecznym ogródku. Wydawało się wtedy, że bliżej jej do Adele. A tu jednak młotek.
Nikt mi nie wmówi, że Miley jest idiotką. Skoro wypina się i liże młotek, to znaczy, że widzi w tym sens i cel. Prawdopodobnie nie mogła inaczej. Jakiś stary menadżer klapnął, sapnął i rzekł: „młoda, bierz ten młotek. Inaczej cię nie wypromujemy”.
Miał rację. Działa.
Współczesna popkultura polega na przekroczeniach. Należy rozebrać się bardziej, niż wszyscy inni, wygiąć się bardziej prowokująco, albo chociaż napluć na fana. Nie mi to oceniać. Może ma to sens?
Kłopot w tym, że wszelkie przekroczenia już zostały dokonane, dotarto do ściany. Facet, który to zrobił nazywał się GG Allin i był punkrockowym wokalistą ze Stanów. Jego koncerty trwały kilka minut, czyli dokładnie tyle ile organizatorowi zajęło odłączenie prądu. Zacny GG grał nago, wydzielał kał, smarował się nim i ciskał w publiczność. Bił fanów. Fanki próbował gwałcić. Przebijcie to proszę. Można, co najwyżej, strzelić samobója na scenie.
Miley Cyrus jest jednak gwiazdą pierwszej wielkości, podczas gdy GG Allin dochrapał się po latach, co najwyżej, statusu artysty kultowego. Zmarł jak żył, z przedawkowania.
Wszystko już było. Cokolwiek by nie nawyczyniały nasze rozśpiewane gwiazdy, zrobił to już GG Allin. Pora jednak zapytać, dokąd to wszystko zmierza.
W bardzo dobrej, nieco zapomnianej komedii „Idiokracja” przeciętniak grany przez Luke'a Wilsona trafia w odległą przyszłość. Prezydentem Ameryki jest były wrestler i gwiazdor porno, nie rozstający się z karabinem. Kina podbił film „Zadek”, czyli rzeczona część ciała, filmowana przez półtorej godziny. Główną atrakcję stanowiły wiatry. Dzieło zdobyło osiem Oscarów, w tym jeden za scenariusz.
Naprawdę chcemy tego świata?
Wygląda to w ten sposób. Kultura masowa – filmy, wideoklipy, muzyka, gry i książki – są produktem, jak wszystko. Produkt musi być sprzedany, czyli trafić do możliwie największej grupy odbiorców. Ujmując rzecz skrótowo, właściciele wytwórni płytowych, producenci filmowi i tak dalej zachodzą w głowę, co by tu opchnąć społeczeństwu. Następnie wybierają coś, co zrozumie nawet najgłupszy z nas.
Bombardowani głupotą durniejemy od tego i, w konsekwencji, następny produkt kultury popularnej musi być jeszcze bardziej idiotyczny. W ten sposób powstaje spirala narastającego kretynizmu. Na jej końcu jest „Zadek” i osiem Oscarów.
Właściciele wytwórni, producenci, wydawcy, również durnieją w tym procesie. A następcy, wychowani na ich produktach będą ciemni jak tabaka w rogu.
Temu nie można się przeciwstawić. Równie dobrze można zawracać rzekę kijem, albo wrzeszczeć na fiuta, żeby się wyprężył. Nie da rady, choćbyśmy chcieli. Więc co?
Mam pewną myśl krzepiącą, ale zostawiam ją na koniec. Póki co, proponuję wycofanie się. Bez wielkich deklaracji, bez planu, po prostu skromny zwrot wstecz. Możemy, po prostu, przestać kupować to, co podsuwają nam pod nos.
W zeszłym wieku nakręcono tak wiele dobrych filmów, że nie zdołam ich obejrzeć do końca życia, choćbym nie gasił telewizora i odpuścił przerwy na sen. Naprawdę, nie muszę oglądać niczego, co nakręcono w ciągu ostatnich trzynastu lat. Stracę parę dobrych tytułów, odkryję dziesiątki innych, lepszych.
Naprawdę, nic się nie stanie jeśli nie przesłuchamy żadnej piosenki nagranej po „Nevermind” Nirvany.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu pisano książki, a nie wyroby książkopodobne. Są dostępne w bibliotekach, za grosze na Amazonie, pełno ich u bukinistów na każdym dworcu. A zatem, Puchatku, uciekajmy.
Ten rodzaj dezercji wydaje mi się przynajmniej wart rozważenia. Lepsze już było, nie przejmujmy się współczesnością
Pewnego rodzaju pocieszenie – zapowiedziane wcześniej – znajduję właśnie w prawdziwej książce i to starożytnej, popełnionej przez Cycerona. Wielki Rzymianin ponad dwa tysiące lat temu narzekał, że świat się kończy, tępa młodzież niczego nie czyta, łaknie jedynie seksu, wyścigów rydwanów oraz sprośnych piosenek. Gorzej być nie może, tak mówił.
Może więc świat się nie zmienia?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze