Euro – krajobraz po klęsce
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWydawałoby się, że nasz kraj, w którym każdy chłopak kopie w nogę od małego, powinien wydać z siebie reprezentację klasy światowej. Skoro piłka ucieleśnia najlepsze marzenia, to dawno powinniśmy być mistrzem. Czemu do tego nie doszło? Bo w Polsce nic udać się nie może. Tkwimy w wielkiej niemożności, przygniata nas gombrowiczowska klątwa, nadwiślański ekwiwalent prawa Murphy’ego. Nie mamy dobrych książek, dobrych filmów, dlaczego futbol miałby wyjść?
No to odpadliśmy. Po zabawie. Nasi mogą wracać do domu… o, przepraszam. Przegrali na własnej ziemi. Szkoda.
Nie jestem kibicem. Właściwie nigdy nie byłem i jeśli mnie pamięć nie myli, stadion oglądałem tylko z zewnątrz. Piłka nożna i kibicowanie są jednak obecne w moim życiu, co pozwala przypuszczać, że w jakiś sposób dotyka każdego nieszczęśnika urodzonego pomiędzy Odrą a Bugiem. W podstawówce koledzy kibicowali, a nawet lali się po pyskach. Musiałem się określić, żeby uniknąć łomotu i tak, proszę państwa, przypisano mnie do Wisły Kraków. Traf chciał, że los ciskał mnie po krakowskich osiedlach gdzie rządzili „wiślacy”. Napatrzyłem się i nasłuchałem.
Kiedy przeniosłem się do Warszawy, owładnął mną lęk. Piłka dalej niewiele mnie obchodziła, lecz przecież z wiślickich osiedli rzuciło mnie do świata, gdzie niepodzielnie królowała Legia. Od starych kolegów wiedziałem, że nie ma nic gorszego od legionisty. Taki ma trzy rzędy zębów, błoniaste skrzydła i wyżera niemowlęta wprost z kołysek. Może mnie przejrzy – myślałem sobie – rozpozna "ślad wiślacki" i uśmierci? Trwożnie przebiegałem koło wiadomego stadionu.
Po porostu, nie można uciec od piłki. Nie da się i już.
Piotr Siemion uważa, że futbol, a zwłaszcza imprezy w stylu Euro oferują zastępstwo dla rzeczy, które zostały utracone. Mam nadzieję, że nie wypaczam za bardzo tego, co chciał powiedzieć. Na co dzień, my Polacy, jesteśmy zagubieni, skłóceni, brakuje nam celu i poczucia wspólnoty. Stadion to zmienia: tam każdy się odnajdzie, kibice są braćmi, mają wspólny cel, zawiązuje się wspólnota. Nie bez znaczenia jest status półboga-piłkarza. Emocje, najczęściej rozproszone, tutaj kanalizują się w krzyku. Cholera jasna, sam denerwowałem się przed meczem Polska-Rosja!
Stadion daje coś, czego nie mamy. Fikcyjny świat, w którym możemy się zanurzyć.
Wydawałoby się, że czterdziestomilionowy kraj, w którym każdy chłopak kopie w nogę od małego, powinien wydać z siebie reprezentację klasy światowej, wbrew trudnym warunkom i fatalnej organizacji polskiego piłkarstwa. Skoro piłka ucieleśnia najlepsze możliwe marzenia, to dawno powinniśmy być mistrzem świata. Czemu do tego nie doszło? Czemu nie dojdzie w dającej się przewidzieć przyszłości? Jako laik, piłkarski analfabeta, kombinowałem po swojemu.
Najprościej powiedzieć: piłka się w Polsce nie udała, bo w Polsce nic udać się nie może. Tkwimy w wielkiej niemożności, przygniata nas gombrowiczowska klątwa, nadwiślański ekwiwalent prawa Murphy’ego. Nie mamy dobrych książek, dobrych filmów i tak dalej, dlaczego futbol miałby wyjść? Znamienne, że ci piłkarze, którzy wyjechali za granicę, grają całkiem nieźle i przyczyniają się do zwycięstw swoich drużyn.
Jeśli tak jest, można się tylko upić.
Do niedawna winą obarczałem boiska przy szkołach. Nie mam pojęcia, jak jest teraz, skoro czyn społeczny przyniósł krajowi Orliki, za to doskonale pamiętam, jak kopaliśmy piłkę na betonie, przed podstawówką i ogólniakiem. Miało to swój urok, ale trudno grać ofiarnie, gdy każdy upadek grozi uderzeniem o boleśnie twardy grunt. Nie skoczysz, nie zrobisz porządnego wślizgu. Chłopaki bały się tego, co mieli pod nogami.
Kto wie, może niektórym zostało to do teraz?
Wiadome kłopoty PZPN to inna para kaloszy.
Dopiero mecz Polska-Czechy mnie oświecił. Powtarzam: nigdy nie byłem na stadionie, nigdy nie oglądałem meczu w warunkach plenerowych. Postanowiłem to zmienić i poszedłem do strefy kibica w Kopenhadze. Polonia zjawiła się niezbyt liczna, lecz przepisowo wystrojona, z barwami narodowymi na licach i pełna entuzjazmu. Rozsiedliśmy się na placu, blisko morza. Piliśmy piwo, oglądaliśmy mecz na telebimie. Wraz z pierwszą minutą, połowa zgromadzonych zaczęła dopingować krzykiem, jakby liczyli, że ów ryk poniesie się przez Bałtyk i wybrzmi nad stadionem we Wrocławiu. Wydało mi się to dziwne, ale cóż – nie wszystko muszę rozumieć.
Druga połowa przyniosła znaczącą zmianę. Nasza reprezentacja odpuściła sprawę i stało się jasne, że Czesi wbiją bramkę prędzej czy później. Autentycznie się przejąłem tą sytuacją. Może dlatego, że klęska czyichś marzeń zawsze jest czymś przykrym. Tymczasem publiczność zgromadzona wokoło zaczęła reagować po swojemu. Krzyczeli coraz głośniej. Poderwali się z miejsc, klaskali. Niemal nie zauważyli gola fatalnego dla naszej drużyny. Podczas powtórki zabrzmiało nieśmiertelne: POLACY NIC SIĘ NIE STAŁO!
Nasza drużyna grała coraz gorzej, a kibice wokół mnie radowali się coraz bardziej. Niektórzy zachęcali takich jak ja, ponurych milczków, żeby skakali razem z nimi. Rozwinięto szaliki. Ktoś tam tańczył, ktoś się wywrócił, kolebały się podpite dziewczęta. Kiedy gwizdek sędziego przypieczętował klęskę, kibice przeszli w ekstazę. Rozwinęli flagę wielkości, mniej więcej, metr na półtora i wyli coś radośnie przed samym telebimem tak, aby wszyscy ich widzieli i słyszeli. Trudno opisać moje zdumienie. Przecież, cholera jasna, reprezentacja właśnie odpadła, z czego tu się cieszyć. Nic się nie stało? Ano, wręcz przeciwnie. Stało się. Smutny polazłem się upić.
Emocje podczas kibicowania są zupełnie oderwane od tego, co dzieje się na boisku. Przynajmniej tak to wyglądało. Drużyna dostaje łomot, co gorsza sprawiedliwy – byli naprawdę beznadziejni. Tymczasem kibice radują się jakby nigdy nic. Zapewne mają swoje powody. W końcu są razem, piwo się leje, dobrze jest pośpiewać. Może w innych miejscach wygląda to inaczej? Inaczej w końcu przyglądałem się emigrantom.
Wszystko wskazuje na to, że nikt nie wierzy w zwycięstwo naszej reprezentacji. To całkiem zrozumiałe, po tylu klęskach. Ludzie nie lubią rozczarowań, więc nawet nie liczą na zwycięstwo. Z niepowodzeń czynią jeszcze jeden element zabawy, reagują kontrą – im gorzej na boisku, tym weselej poza nim. Może jest w tym jakaś mądrość? No bo jak inaczej postępować w takiej sytuacji? Przecież, gdybym miał na serio przeżywać mecze, zszedłbym na atak serca.
Kibice nie wierzą w zwycięstwo. Jak mają w nie uwierzyć piłkarze, działacze i tym podobni osobnicy, uwikłani w polski futbol? Z tego też powodu, jak sądzę, przegrywamy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze