Lekcja asertywności
EWA PAROL • dawno temuJestem zupełnie niedzisiejsza. Nie potrafię się posługiwać we właściwy sposób językiem polskim. No właśnie, NIE POTRAFIĘ – te dwa słowa powinnam na dobre wyrzucić ze swojego słownika. Przecież nawet jeżeli to prawda, że się czegoś nie umie, nie należy się do tego przyznawać. Jak można na ewentualną, bardzo niezobowiązującą zresztą, propozycję dotyczącą pracy odpowiedzieć prosto z mostu (ze strachu?): Ja się chyba nie nadaję?
Przecież to powinna stwierdzić osoba przyjmująca oferty. Po przeprowadzać na sobie wstępną autoselekcję? We wskazówkach dotyczących listów motywacyjnych jest to sformułowane zupełnie inaczej i chyba powinnam te zwroty dobrze zapamiętać.
Zamiast mówić, że się na czymś nie znam: “szybko się uczę”, “każde nowe zadanie jest dla mnie wyzwaniem”. Zamiast przyznawać się do braku doświadczenia i tego, że będę improwizować: “wniosę do tej pracy nowe, inne, świeże spojrzenie”. Jeszcze lepiej: kreatywne. No i oczywiście umiejętność pracy w zespole, pracy w stresie – to można powiedzieć zawsze, bo każda praca jest stresująca i wymaga kontaktu z ludźmi. To takie bardzo ogólnikowe formułki, które zawsze każdemu się przydadzą. O czymś takim jak uczciwość czy obowiązkowość lepiej nie wspominać, bo to nie tylko anachroniczne, ale też z założenia śmieszne i oczywiste. Tylko po co to wszystko, skoro tak pisze każdy, kto ubiega się o jakąkolwiek pracę? No właśnie: czemu akurat mieliby wybrać mnie? – pyta pesymista (czyli ja). A niby dlaczego nie, przecież to są wszystko przypadkowe decyzje i zbiegi okoliczności? – pyta optymista.
I tu pojawia się kolejne nowe słowo do mojego słownika: asertywność. Jest ono obce nawet dla mojego komputera, bo podkreśla je na czerwono. Jeżeli oznacza ono umiejętność mówienia “nie”, to chyba nie ma większego problemu, nie potrzebuję w tej kwestii pomocy (już choćby w tym krótkim zdaniu powtórzyłam “nie” trzy razy). Odmawianie – od kiedy pamiętam – przychodziło mi o wiele łatwiej niż mówienie “tak”. W końcu łatwiej od razu coś odrzucić, niż potem zastanawiać się co dalej. To tak jak z tą wspomnianą hipotetyczną propozycją pracy. Chwila paniki – “ja sobie nie poradzę” – a dopiero potem realna ocena sytuacji. Ale wtedy jest już za późno. Pierwsze słowo do dziennika — jak mówiło się w podstawówce.
Ale jeżeli ta słynna asertywność to szersze pojęcie, które oznacza ogólnie bronienie swoich racji, praw, a więc pewność siebie, to też teoretycznie można się tego powoli nauczyć. A wiadomo, że z reguły bronimy swoich praw, kiedy ktoś im zagraża. Zaatakowani, nie mamy wątpliwości, kto ma rację, oburzamy się i walczymy. Kiedy zaś nie widać zagrożenia, większość zaczyna się zastanawiać: Myślę tak a tak, ale w zasadzie dlaczego, może wcale nie mam racji, w czym mój pogląd ma być lepszy od czyjegoś. A zresztą to i tak nie ma znaczenia, nikogo to nie obchodzi, po co się w ogóle zastanawiać. Nieważne, co ja myślę, prędzej — co inni myślą o mnie.
Liczy się tylko robienie dobrego wrażenia, podszyte przekonaniem, że to wszystko i tak na nic – bo czemu ktoś (tzw. oni) ma uznać, że jestem w czymś dobra, do czegoś się nadaję, skoro sama w to nie wierzę. Kiedyś, w jakimś filmie (zapewne oczywiście amerykańskim, klasy B) widziałam taką scenę: kobieta w dniu, w którym ma się odbyć jakieś ważne dla niej wydarzenie, staje przed lustrem i powtarza głośno, z przyklejonym do ust uśmiechem, że wszystko się uda, potoczy zgodnie z jej wolą. Powtarza to tak długo, aż zaczyna mówić z przekonaniem, a może nawet naprawdę w to wierzyć. I w końcu oczywiście się jej udaje — klasyczny happy end.
Wszystko w tym filmie było głupie, sztuczne i mało prawdopodobne, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Z założenia coś, co się gładko i dobrze kończy, wydaje się nam mało prawdopodobne i oderwane od rzeczywistości, optymistów uważamy za marzycieli i mówimy im z pobłażliwym politowaniem: “Zejdź na ziemię”. Kto wie, może przydałaby się nam taka sesja przed lustrem codziennie. Właśnie najtrudniej przełamać w sobie nastawienie “na nie” – przestać wchodzić na każdy egzamin z przekonaniem, że się nie zda, na każdą rozmowę w sprawie pracy, czując, że się jej i tak nie dostanie, prosić o coś takim głosem, jakby nam w ogóle nie zależało, bo i tak wszyscy odmówią. Ale patrząc z drugiej strony, po co z pesymizmem walczyć? To też jest metoda: zawsze zakładać najgorsze, przygotowywać się na najbardziej niekorzystny rozwój wypadków. Wtedy przynajmniej nie można się już rozczarować.
Każdy ma prawo myśleć, że jest do niczego, beznadziejny itd., znacznie gorzej jednak, gdy pójdzie dalej tym torem rozumowania (co czyni niestety wielu Polaków): skoro mnie nie wychodzi, to niech innym też będzie źle, niech nie będą lepsi, mądrzejsi, ładniejsi i bogatsi. Nic mu z tego nie przyjdzie, nie osiągnie żadnych korzyści, ale zawsze może się mściwie ucieszyć z cudzego nieszczęścia. A jak coś komuś się nie uda, to DOBRZE MU TAK.
Sądzę, że takie stwierdzenie trzeba przede wszystkim wyrzucić ze swojego słownika. Asertywnie powiedzieć mu “nie”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze