Niedawno odkryłam moją mamę
MONIKA KRÓL • dawno temuCałkiem niedawno odkryłam moją mamę. Nie oznacza to, że przeżyłyśmy lata w rozłące, nie znając się. Moją mamę mam od urodzenia, a ona ma mnie. Odkąd pamiętam zawsze była w pobliżu. Nasze relacje do niedawna pełne były wzlotów i upadków, nieprzewidywalne i zmienne jak angielska pogoda. W samej zmienności nie ma może nic niezwykłego, ponieważ jest ona normą a nie wyjątkiem; mam na myśli szczególną intensywność emocji, zarówno tych pozytywnych jak i bardzo negatywnych, jakich dostarczałyśmy sobie.
Całkiem niedawno odkryłam moją mamę. Nie oznacza to, że przeżyłyśmy lata w rozłące, nie znając się. Moją mamę mam od urodzenia, a ona ma mnie.
Odkąd pamiętam zawsze była w pobliżu. Nasze relacje do niedawna pełne były wzlotów i upadków, nieprzewidywalne i zmienne jak angielska pogoda. W samej zmienności nie ma może nic niezwykłego, ponieważ jest ona normą a nie wyjątkiem; mam na myśli szczególną intensywność emocji, zarówno tych pozytywnych jak i bardzo negatywnych, jakich dostarczałyśmy sobie.
Myślę, że problem polegał na tym, że mama od zawsze była dla mnie niezwykle ważna. Zależało mi na jej akceptacji, we wszystkim, czym się zajmowałam, w każdej dziedzinie. Z jednej strony miałam w sobie dążenie do zaspokajania ambicji mamy oraz pokazywania jej, jak stosuje się do jej rad i zaleceń… a z drugiej nurt moich własnych chęci i pragnień, często wbrew jej oczekiwaniom, a nawet wbrew niej.
Wszystko to powodowało, że byłam wewnętrznie rozdarta i skora do buntu. Gdyby zrobić wykres emocji, jakie wynikały z naszych relacji, przypominałby on sinusoidę. Z dużym prawdopodobieństwem można było określić, kiedy nastąpi kolejna burzliwa scysja. Moment zbliżenia, kiedy siedziałyśmy do późna w nocy zwierzając się sobie, na ogół poprzedzał awanturę. Żadna z nas jednak nie planowała z kalendarzem w ręku, że następnego dnia będziemy się na siebie wydzierać. Na tyle, na ile mogę rozpoznać swoje uczucia, wiem dziś, że każdy moment, kiedy czułam się tak blisko niej, sprawiał, że podświadomie próbowałam się oddzielić. Od mamy wiem natomiast, że jej agresja wobec mnie była wynikiem tego, że wyczuwała narastającą we mnie niechęć do niej, a raczej do bliskości, jaka się między nami wytwarzała.
Trudno mi było chyba zrozumieć, że dorastam i mam prawo być inna niż ona, lawirowałam więc między upodabnianiem się do niej, naśladowaniem jej a całkowitym negowaniem jej osoby i autorytetu. Co więcej, nie potrafiłam zrozumieć, że matka też człowiek i popełnia błędy. Wyidealizowałam jej wizerunek, a gdy okazywało się, że moja rodzicielka z krwi i kości w żaden sposób nie miała szans do tego ideału przystawać, uważałam, że mnie zawiodła i byłam na nią zła. Pozostaje mi mieć nadzieję, że moja własna córka (o ile się jej kiedyś doczekam) nie pójdzie moimi śladami…
Mama miała do mnie dużo cierpliwości. Pamiętam takie chwile, kiedy karciła mnie za jakieś przewinienie podając przykłady niewłaściwego zachowania. Jak zwykle wtedy moja twarz wyrażała aż nazbyt dobitnie jedną myśl: „gadaj sobie zdrowo, i tak Cię nie słucham”. Jak się można domyślić, rozmawianie z osobą pozbawioną na własne życzenie zdolności pojmowania bywa irytujące. Kolejnym etapem „rozmów” było podniesienie ich atmosfery, co objawiało się tym, że monolog mamy oparty był na wielu porównaniach i obrazowych opisach. Moja wyobraźnia natomiast nie pozostawała w tyle; w myślach widziałam swoje przewinienie narysowane grubą kreską, przejaskrawione do granic absurdu, słowem, w pewnym momencie zaczynało mi się ono wydawać śmieszne. Zabawa wyobrażeniami kończyła się na ogół w momencie, kiedy nieoczekiwanie parskałam śmiechem, podczas gdy moja mama zbliżała się do końca swojego wywodu, mając zapewne nadzieję, że coś do mnie dotrze. Moje parsknięcie uświadamiało jej w sposób jednoznaczny, że się myliła. Dostawała więc furii, a ja lądowałam z zakazem wychodzenia w swoim pokoju… aż do następnego razu.
Pamiętam też, jak kiedyś postanowiłam się wyprowadzić. To było śmiałe przedsięwzięcie zważywszy na fakt, że chodziłam wtedy w aparacie odciążającym, zakładanym na nogę. Sama nie mogłabym go ani zdjąć, ani założyć, nie mówiąc już o tym, że chodzenie w nim sprawiało mi dużo trudności. Nie pamiętam już, o co się wtedy pokłóciłyśmy, ale dokładnie pamiętam, jak napisałam kartkę pożegnalną do niej, po czym wyszłam z domu. Zostawiłam list na stole w kuchni i postanowiłam się oddalić w bliżej nieokreślonym kierunku. Problem polegał na tym, że aparat zainstalowany wtedy na mojej nodze skrzypiał niemiłosiernie. Mimo częstego oliwienia skrzypiał i już. To dawało możliwość bardzo szybkiego zlokalizowania mojej osoby.
Zostałam więc szybko znaleziona i przyprowadzona do domu. Najpierw oczywiście mi się oberwało. Usłyszałam, jaka jestem nieodpowiedzialna i jak nie potrafię o siebie zadbać, potem zaczęły się dociekania, co zamierzałam zrobić i jak sobie poradzić w takim stanie. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, gdzie chciałam pójść — zdaje się, że tę kwestię przeoczyłam w moim planie. Dziś historia, jak kuśtykałam w dal nie zważając na niebezpieczeństwa i skrzypiąc na całe osiedle, jest jedną z tych rodzinnych anegdot, na których wspomnienie zapanowuje ogólna wesołość. Ale wtedy, gdy chciałam udowodnić mojej mojej mamie, że jej nie potrzebuję, ani jej, ani mnie nie było do śmiechu.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z faktu, że ja sama nie wiem, jak bym się zachowywała mając dzieci. Nie wiem, czy potrafiłabym odpowiedzieć im na wszystkie pytania i łagodzić spory między nami. Kiedyś ktoś mi powiedział, że nikt nie rodzi się rodzicem i właściwie wszystkiego uczymy się z własnym dzieckiem. Ja byłam dzieckiem, które wcześnie wydoroślało. Stało się tak przede wszystkim z powodu choroby oraz innych równie bolesnych okoliczności. To w pewnym stopniu spowodowało też, że szybko przestałam patrzeć na matkę bezkrytycznie, oceniać ją przez pryzmat dziecka, dla którego rodzice są niepodważalnym autorytetem, ludźmi, którzy mogą wszystko, wiedzą wszystko, na wszystko poradzą. Mi mama nie mogła pomóc, a ja ignorowałam fakt, że nikt nie mógł.
Podziwiam moją mamę za noce spędzone przy moim łóżku. Podziwiam ją za to, że płakała dopiero, gdy wyszła z mojego pokoju, nigdy przy mnie. Za to, że przyjeżdżała do szpitala na każde wezwanie. Była ze mną zawsze tam, gdzie powinna, czekała pod drzwiami, kiedy ja ćwiczyłam i wrzeszczałam z bólu. Jej matczyne serce rwało się w kawałki, kiedy mówiono, że tak musi być. Ja natomiast nie mogłam zrozumieć, jak mogła na to pozwolić.
Nie zawsze było tak, że to moja mama opiekowała się mną. Nadszedł jednak taki moment, kiedy to ja miałam za zadanie zająć się nią. Robiłam to bez chwili zastanowienia i czułam wtedy, że to jest najważniejsza rzecz, jaką mogę w życiu zrobić. Przyjeżdżałam do niej do szpitala i nie mogłam uwierzyć, że jest taka krucha. Nie mogłam pojąć, dlaczego nie jest tą wrzeszczącą matką, która motywuje mnie do działania, wytyka mi moje błędy, a której za to momentami nienawidzę. Na szczęście ozdrowiała i wszystko wróciło do normy, czyli sinusoidy…
Od niedawna jednak sinusoida między nami prostuje się. Ten proces zaczął się w momencie, gdy wyprowadziłam się z domu. Zaczęło się moje własne, dorosłe życie. Ta odrobina dystansu była nam bardzo potrzebna. Patrzę na nią teraz i cieszę się, że ją mam. Przypominam sobie to, co nas łączy lub dzieli i cieszę się z tego. Cieszę się, że mogę opowiedzieć mamie o sobie i usłyszeć jej opinię. Może nie zawsze stosuję się do jej rad, ale teraz słucham. Ona też nauczyła się dawać mi prawo wyboru. Sugeruje, ale nie wymaga. Może jest też tak, że obie się siebie uczymy cały czas?
Ja uczę się, jak to jest być córką upartej matki, a ona uczy się, jak to jest być matką upartej córki. Na szczęście coraz lepiej nam idzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze