Mój mąż robi wszystko na ostatnią chwilę
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuSą ludzie, którzy na kilkanaście dni przed wyjazdem mają wszystko zapięte na ostatni guzik, tankują samochód zawsze do pełna, a ich rachunki są opłacane jeszcze przed terminem. Inni z kolei pakują się na ostatnią chwilę, kilka dni jeżdżą autem na rezerwie, a i bez mrugnięcia okiem płacą odsetki karne. Amatorzy działań na ostatnią chwilę powinni spojrzeć szerzej, często granica pomiędzy luzem a brakiem odpowiedzialności jest bardzo cienka.
Są ludzie, którzy na kilkanaście dni przed wyjazdem mają wszystko zapięte na ostatni guzik, tankują samochód zawsze do pełna, a ich rachunki są opłacane jeszcze przed terminem. Inni z kolei pakują się na ostatnią chwilę, kilka dni jeżdżą autem na rezerwie, a i bez mrugnięcia okiem płacą odsetki karne. O ile ci pierwsi nikogo swoim zachowaniem nie krzywdzą, o tyle drudzy – amatorzy działań na ostatnią chwilę powinni spojrzeć szerzej, bowiem często granica pomiędzy luzem a brakiem odpowiedzialności jest bardzo cienka.
Ula (24 lata, sekretarka z Trójmiasta):
— Mój mąż, ze swoją opieszałością i życiowym luzem doprowadza mnie do szału. Staram się o tym nie myśleć, bo takie popędzanie kogoś i motywowanie do działania nie ma sensu. Zajmuję się swoją działką, robię co do mnie należy, ale czasem przecież musimy zadziałać jako team, przecież jesteśmy małżeństwem, rodziną. Ponieważ nie jestem typem kwoki, która chucha i dmucha, usuwa nieporadnemu ukochanemu kłody spod nóg, a i robi wszystko za niego, to bywa ostro. Co interesujące, zawsze jest to moja wina. To jest nawet zabawne, bo jak się coś dzieje – wisi nad nami konsekwencja jakiegoś jego zaniedbania, to wystarczy, że przerzuci odpowiedzialność na mnie, i już jest okej, nic się nie stało. Przykład? Często zdarza się, że kiedy ruszamy w dłuższą trasę samochodem, w połowie drogi mój mąż nabzdycza się, odgrywa żałosną scenę i pada taki słowotok: że zaraz staniemy w szczerym polu, bo on myślał, że dojedziemy, ale nie, bo kończy się paliwo, trzeba zatankować, ale przecież tu nie ma żadnej stacji benzynowej, dlaczego mu nie przypomniałam, on nie ma nic na karcie, bla bla bla. I to nic, że przez tydzień pewnie jeździ na oparach, bo na wszystko ma czas, ze wszystkim zdąży. Najlepsze, że mówi to wszystko takim tonem, jakby to była moja wina – ale ja nawet nie umiem prowadzić auta, nie używam go. I sama nie wiem, czy ten dorosły człowiek nie uczy się na błędach czy potrzebuje dreszczyku emocji na co dzień.
Ola (26 lat, farmaceutka z Warszawy):
— Adam zawsze ma czas – na zakupy, zrobienie córce kolacji czy przygotowania do wyjazdu. Z nim to jak z dzieckiem – tak samo można mu ufać i na niego liczyć. Mój mąż szanowny, choć dobry to człowiek, żyje jak kawaler u mamusi – nie przejmuje się pierdołami, wszystko zdąży. Zanim urodziła się Emilka, nawet tak bardzo mi to nie dokuczało, ale teraz bywa ciężko. Fakt, to pewnie zdrowe, że nie podnieca się błahostkami i nie stresuje. Jak on to mówi? No przecież córcia z głodu nie umrze, a bałagan nie ucieknie. No i czym ja się w ogóle tak ekscytuję? Nie powiem, żeby był leniwy czy coś, ale czasem z tym „na ostatnią chwilę” po prostu przesadza — bo albo w pośpiechu zrobi coś na odwal, albo w ogóle zapomni. I wtedy jest lipa.
W lutym jechaliśmy na narty za granicę, a jedyną rzeczą, jaką mój mąż miał się zająć, było wyznaczenie trasy. Zawzięłam się i stwierdziłam, że mojego zaangażowania w ten wypad już wystarczy – wszystko przecież sama zorganizowałam, włącznie z obliczeniem kosztów, zakupem sprzętu, wymianą waluty… I jak to się skończyło? Że jechaliśmy niemal na ślepo, bo on – na ostatnią chwilę – coś tam niby wklepał w nawigację, ale mało się chyba przyłożył (brak czasu, no jasne). Ta niby nam coś dyktowała, ale nie były to najszczęśliwsze rozwiązania. W rezultacie utknęliśmy w nocy – była to ulica na końcu świata, na szczycie jakiegoś wzniesienia, która przez akurat tę połowę roku była zamknięta dla ruchu. Dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy, bo gdybyśmy mieli – jak dwa lata wcześniej – o określonej porze dotrzeć na prom, to byłoby po zawodach.
Edyta (27 lat, urzędniczka z Bydgoszczy):
— Mój mąż jest luzakiem – tak go wychowała mama, a i ja dokładam swoją cegiełkę. Ale co poradzę? Jestem zbyt szybka, odpowiedzialna i operatywna. Nie umiem czekać na ostatnią chwilę, to nie dla mnie. O wszystkim myślę zawczasu, kompleksowo. Jestem dobrym organizatorem, no i lubię zapiąć wszystko na ostatni guzik — w terminie, a nawet dużo przed. Dzięki temu jestem spokojna i zdrowa na psychice. Pośpiech, nerwy i stres przed godziną zero wprawiają mnie w nerwowość. Niestety najczęściej pracuję w pojedynkę – mój mąż ma inny styl załatwiania spraw. Nawet nie mam do niego o to żalu, bo rozumiem, że planowanie urlopu zimą nie leży w jego naturze. Mnie to bawi i cieszy, więc nie czuję się uciemiężona. Ale są sytuacje, kiedy potrzebuję partnera, prawdziwego mężczyzny, a nie synka. Gdybym chciała mieć dziecko, to bym zaszła w ciążę. Organizujemy przyjęcie – wszystkie siaty targam sama. Kiedy on zdecyduje się zadziałać – będzie za późno. Planujemy kupić nowy telewizor – nie dość, że wybiorę model w Internecie, kupię go, to i sama podłączę, bo nie mam nerwów, żeby czekać tydzień, aż się mój mąż do tego zabierze. Ale co tam! Hitem było, jak pojechałam do marketu budowlanego i – z kartką w ręku, z bałaganem w oczach, bo przecież nie znam się na budowlance — kupowałam gwoździe, płyty gipsowe, a nawet worki z gładzią. On miał to zrobić, ale że do remontu pozostał tylko dzień, nie dałam rady dźwignąć tego napięcia. Owszem, mogłam zachować się jak prawdziwa kobieta – mieć to w nosie, strzelić focha, ale bałam się, że jak przyjdzie majster, nie będzie miał na czym pracować. Jedyną złośliwością, na jaką sobie pozwalam, to nieingerowanie w zaniedbania, konsekwencje których poniesie wyłącznie mój mąż. I tak, dajmy na to, nie ładuję mu wieczorem telefonu, chociaż słyszę, że ten pika, bo zdycha (i na bank w nocy padnie). On też słyszy, więc mam w nosie to, że zaśpi. A może to go kiedyś czegoś nauczy?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze