Życie na kupie. Da się?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWłaśnie spędziłem dwa tygodnie u przyjaciół. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, kłopot w tym, że przyjaciele zajmują mikroskopijne mieszkanie, składające się z kuchniosalonoprzedpokoju oraz antresoli wyznaczającej przestrzeń intymną. Całość to paręnaście metrów, zajętych w dużej mierze przez monstrualną kanapę, plątaninę kabli i kota. Czy tak da się żyć?
Właśnie spędziłem dwa tygodnie u przyjaciół, realizując cele zawodowe oraz czysto prywatne, ze wskazaniem na kontakt z synem. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, odkąd wyniosłem się do Kopenhagi, samo brzmienie polszczyzny sprawia mi przyjemność, Duńczycy są towarzyscy jak pęczek ostu, więc widok starych znajomych sprawia podwójną, a nawet poczwórną radość (jeśli przemnożymy ją przez piwo).
Kłopot w tym, że wspomniani przyjaciele, którzy wzięli na siebie krzyż w postaci niżej podpisanego, zajmują mikroskopijne mieszkanko, składające się z kuchniosalonoprzedpokoju oraz antresolki wyznaczającej przestrzeń intymną. Całość to dosłownie paręnaście metrów, zajętych w dużej mierze przez monstrualną kanapę oraz plątaninę kabli i ładowarek. Dodajmy do tego intensywną obecność kota, skądinąd niesłychanie wyrośniętego przedstawiciela swojego gatunku. Był tak wielki, jak małe było mieszkanie, a ja muszę z dumą przyznać, że cieszę się opinią człowieka, z którym nie sposób wytrzymać. Wypowiadam się głośno i macham ramionami, jakbym opędzał się od szarańczy. Mój głos przypomina nieco bek rozradowanej małpy zmieszany z charczeniem osobnika, któremu rozpłatano gardło. Śpiewam nim piosenki o palącej konieczności przerzedzenia społeczeństwa. Gdziekolwiek się pojawię, natychmiast wytwarzam wokół siebie atmosferę pikniku, dłubię w nosie, rozrzucam bieliznę, gubię rzeczy i natychmiast zaczynam wrzeszczeć na wszystkich, aby mi je pooddawali.
Tak to mniej więcej wygląda.
Ale poradziliśmy sobie na medal, to znaczy, obyło się bez trupów. Jak do tego doszło?
Najważniejszą rzeczą jest odpowiednia rola osoby przenocowanej. Winna ona utracić wygodny przecież status gościa spadając do niewdzięcznej przecież funkcji domownika. Gościowi się usługuje, polewa i pył spod stóp wymiata. Domownik, owszem, zyskuje konkretne przywileje. Otrzymałem klucze, a wraz z nimi prawo do powrotu o świcie, w stanie wskazującym (co nieskończenie smutne, nie skorzystałem z tej możliwości). Mogłem zapraszać gości i dręczyć wzmiankowanego wyżej kota. Jednocześnie, jako domownik uwikłałem się w rozliczne obowiązki. Natychmiast zacząłem podejmować próby uniknięcia tychże, co również jest cechą, a nawet przywilejem domownika. Co smutne, nie zawsze się udawało i do dziś pamiętam intensywne starcie z górą naczyń, trwające od świtu do zmierzchu. Wypada coś kupić do żarcia, zapewnić jakieś atrakcje dla reszty ferajny i tak dalej.
Nieustanne zapełnianie czasu drugiej stronie jest surowo wzbronione. Znamy to aż za dobrze: zwalamy się komuś na głowę i ów nieszczęśnik staje na uszach, żeby urozmaicić nam pobyt. Gna ku zabytkom. Pokazuje co ciekawsze knajpy. Bredzi coś o wystawach i jest gotów ciągnąć mnie na lodowisko, choćbym dopiero wczoraj wyciągnął nogę z gipsu. Tak, od biedy można funkcjonować przez weekend, lecz dłużej – w żadnym wypadku. Skuteczne waletowanie pod cudzym (choć przyjacielskim) dachem zakłada, że każdy ma prawo robić to, na co ma ochotę, oczywiście w pewnych granicach. Gdybym na tych dziesięciu metrach urządził Międzynarodowy Festiwal Perkusyjny, moi gospodarze mogliby się odrobinkę zdenerwować. Chodzi o rzeczy najprostsze. Mam ochotę poczytać książkę, więc ją czytam prosząc uprzejmie, aby nie uderzać do mnie z próbą konwersacji. Pracuję – to samo. Jeśli mam ochotę pójść i wrócić nad ranem, wolna droga (jak widać, wracam myślami do tego niezrealizowanego marzenia). W wolnych chwilach możemy zamienić parę lub parę tysięcy słów, przejść się gdzieś, coś wspólnie obejrzeć. Najważniejsze jest, aby każda strona czuła się swobodnie.
Gdzie dwoje ludzi, tam konflikt. Gdzie troje – w każdej chwili może wybuchnąć trzecia wojna światowa. Znam tylko jeden sposób jej uniknięcia, czyli błyskawiczne wyjawianie wszystkiego, co nam się nie podoba. Gwoli ścisłości, nie chodzi mi tutaj o informowanie gospodyni, że popsuła się jej cera. Nie podoba mi się czyjeś zachowanie? Poinformuję uprzejmie. Łazienka zajęta nazbyt długo? Zacznę wrzeszczeć. Gadam przez sen o mordowaniu? Oczekuję reprymendy, niekoniecznie w postaci ciężkiego przedmiotu spadającego z antresoli.
Lepiej pokłócić się raz o coś głupiego, niż dusić w sobie to, co nas drażni. Gdy widuję kogoś rzadko, mogę przemilczeć żale względem tej osoby. Zapewne nie są istotne i zdołam o nich zapomnieć. Ale żyjąc z kimś jeszcze na paru metrach mógłbym zabrać się za odkładanie w sobie kolejnych pretensji, które – jak to odkładane pretensje – eksplodowałyby w końcu z niszczycielską siłą. Zamiast sprzeczki, kłótni, awantury, mogłaby naprawdę wybuchnąć ta nieszczęsna III wojna światowa. W tym miejscu pragnę przypomnieć, że nasz piękny kraj właściwie nie posiada wojska. Poza tym gdzieś słyszałem o szczególnej cnocie szczerości. Kto wie, może naprawdę jest to cnota?
Ostatnią zasadę, jaka przychodzi mi do głowy, można uznać za szczególną mutację poprzedniej. Ludzie trwający w najszczęśliwszych nawet związkach, zwykli przechodzić kryzysy. Miewają ciche dni. Jedna strona coś zawali, rozsierdzając w ten sposób drugą. Albo oboje coś zawalą i będą przerzucać się oskarżeniami. Przerzucajcie się więc, bardzo proszę. Kłóćcie się ze sobą i ciskajcie przedmiotami. Ja jedynie spróbuję nie znaleźć się na trajektorii lotu.
Kłótnie to nic przyjemnego. Ale ukrywanie kłopotów i konfliktów przed trzecią osobą może sprawdzić się podczas kolacji, nie dłużej. W sekwencji kolejnych dni, tygodni takie ukrywanie zmienia życie w koszmar. Oni udają, że wszystko jest w porządku, ja rozpoznaję sytuację, zarazem nie wiedząc o co chodzi. Poważna sprawa czy błaha? A może to na mnie się obrazili? Taka sytuacja przywołuje na myśl sławetne porównanie z trupem upchniętym do szafy. Dzień, dwa wytrzymamy z takim ciałem, niestety później zwłoki zaczynają śmierdzieć i otoczenie niebezpiecznie upodabnia się do domu Hannibala Lectera.
Czemu piszę to wszystko? Po pierwsze, pragnę się podzielić doświadczeniem, interesującym z mojego punktu widzenia. Po drugie – co ważniejsze – dochodzą mnie niepokojące plotki o jakimś kryzysie. Nie wiem czy to prawda, gdyż zwykłem nie wychodzić z domu, zaś internetu nienawidzę. Być może okoliczności ekonomiczne doprowadzą do tego, że porzucimy nasze wygodne, dwupoziomowe mieszkania i zaczniemy znów żyć na kupie, jako te nasze pradziady.
Czas się przygotować.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze