Pieniądze szczęścia nie dają?
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuLudowa mądrość głosi, że pieniądze szczęścia nie dają. Tak też twierdzą ci, którzy je mają (i dzięki nim przyjemnie sobie żyją), ale brakuje im czegoś, czego kupić się nie da. Są to najczęściej: zdrowie, partner czy dzieci. Ale czy jest to teoria zasadna? Czy prawdą jest, że ludzie, którzy odczuwają niedostatek finansowy, ale żyją w zdrowiu, w zgodnych rodzinach, są naprawdę szczęśliwi?
Czy biedni, ale zdrowi potrafią poczuć w sobie radosną lekkość bytu — bez ferii i wakacji, dobrych ciuchów, kosmetyków, delikatesów i książek, uregulowanych bieżących opłat i oszczędności, zaskórniaków na hobby i innych, wcale nie luksusowych, ale jednak atrakcji? Nie zawsze i niekoniecznie. Najczęściej bowiem – nawet wówczas, gdy deklarujemy, że doceniamy to, co mamy - proza życia i zmyślne strategie, jak powiązać koniec z końcem, sprawiają, że trudno jest dostrzec inne barwy codzienności, niż szarość.
Magda (32 lata, kosmetyczka z Trójmiasta):
— Kiedy byłam dzieckiem, mama wciąż mi powtarzała, że pieniądze szczęścia nie dają. Na każdym kroku podkreślała, jak bardzo ważne jest wnętrze człowieka – zarówno to, co nosi w sercu, jak i w głowie. Wierzyłam jej, to oczywiste, jednak dzięki temu wcale nie było mi mniej przykro, kiedy moje koleżanki dostawały od rodziców nowe ciuchy, opowiadały o wakacjach czy imprezach. One miały nowe podręczniki, dobre książki, chodziły na dyskoteki, na basen czy „na pianino”, a ja nie — nas nie było stać na nic. Nie miałam swoich pieniędzy, nie dostawałam kieszonkowego, a w moim miasteczku o pracy dla młodzieży – poza sezonem truskawkowym – nikt nie słyszał.
Skłamałabym mówiąc, że byłam nędzarką. Miałam gdzie mieszkać i co jeść, nie chodziłam naga. Na gwiazdkę zawsze dostawałam parę dżinsów – jedyną rzecz, której nie dodzierałam po starszej siostrze. Wszystko inne – od majtek, przez swetry, po podręczniki, miałam po niej. Najbardziej bolało mnie, że nie mogłam uczyć się języków, nie miałam co marzyć o korepetycjach czy kursach przygotowawczych, nie kupowałam książek. Nie jeździłam na wakacje, a lody jadłam właściwie tylko w niedzielę, kiedy wracaliśmy z kościoła.
Moi rodzice, skromni urzędnicy, nie oczekiwali od życia niczego, nie mieli ani planów, ani marzeń. Ich życie było monotonne, smutne i szare. Pieniądze, dobra materialne i uroki życia, nawet w myślach, to był luksus – nie wiem tylko, czy taka postawa faktycznie wynikała z ich przekonań, czy była to próba zaakceptowania trudnej sytuacji. Wegetowali, i o ile dla nich było to znośne, o tyle na mnie odbijało się to bardzo. Byłam smutnym, zamkniętym w sobie dzieckiem, które zawsze czuło się gorsze od innych. Miałam kłopot z samooceną, długo nie mogłam uwierzyć, że jestem kimś, że coś znaczę. Miałam małe oczekiwania i niskie aspiracje. Mój świat był szary, taki jałowy. Nauczyłam się żyć na minimalnych obrotach, w trybie z dnia na dzień.
Wszystko zmieniło się, kiedy przyjaciółka uświadomiła mi, w czym tkwi problem. Tkwił we mnie, w moim nastawieniu do życia. Zaczęłam pracę nad sobą – nadszedł czas, by otworzyć oczy, umysł i serce, zacząć czuć i chcieć. Niby banał, ale… Dziś jestem kimś innym, odniosłam życiowy sukces. Mam dobrego męża, dwoje dzieci, jestem zdrowa i owszem, bardzo to doceniam. Wiem jednak, że to własna firma, mieszkanie i oszczędności pozwalają mi się z tego tak bardzo cieszyć. Tak, to poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa dają mi komfort dostrzegania, dzięki nim odzyskałam radość życia. Nie żyję luksusowo – nie trwonię pieniędzy na zbytki, ale korzystam z nich, nabywam dobra, podróżuję, inwestuję w dzieciaki. Pomagam też moim rodzicom. Jestem szczęśliwa — i nikt mi nie powie, że pieniądze w życiu nie są ważne. Ci, którzy je mają, nie wiedzą, jak bardzo niedostatek materialny potrafi zmienić i myślenie, i samego człowieka.
Anna (28 lat, pedagog z Warszawy):
— Wychowałam się w zamożnej rodzinie. Moi rodzice są bardzo przedsiębiorczymi ludźmi, a i pochodzą z dobrze usytuowanych finansowo familii. Nigdy nie narzekałam na brak czegokolwiek. Nie było w naszym domu marmurów, ale zawsze miałam i fajne ubrania, i kieszonkowe, i książki. Uczyłam się języków i gry na skrzypcach. Jeździłam konno, co najmniej dwa razy do roku bywałam z rodzicami za granicą. Wiem, że miałam więcej niż inni, ale nie nosiłam wysoko głowy. Żyło mi się dobrze, beztrosko i przyjemnie.
Dzieciństwo upłynęło mi w sielskiej, beztroskiej atmosferze — i myślę, że to miało duży wpływ na to, jaka jestem, jak widzę świat i swoje w nim miejsce, jakie podejmuję decyzje i wyzwania. Jeszcze jako dziecko, głównie dzięki podróżom, wiele widziałam, doświadczyłam — jak to mówią z niejednego pieca jadłam chleb. Nabrałam ogłady, jestem pewna siebie i mam pasję życia.
Półtora roku temu rozstałam się z mężem. Wszystko zaczęło się, kiedy urodziła się nasza córka. Mąż był zawiedziony, bo to miał być chłopiec, jego syn, dziedzic. Źle mnie traktował, Julii nie dostrzegał. Byłam na utrzymaniu męża, a on nie dawał nam właściwie pieniędzy na życie. Opłacał rachunki, kupował Julii pieluchy, mleko i potem słoiczki, a mnie dawał 40 zł na tydzień. Było mi ciężko, nie pracowałam przed ciążą, więc nie przysługiwały mi żadne świadczenia. Nie miałam oszczędności, a nic nie mówiłam rodzicom, bo się wstydziłam. Miałam co jeść – dramatu nie było, ale jaka ja byłam smutna!
Smarowałam twarz kremem dziecka (tym do pupy), odżywiałam się niemal wyłącznie chlebem z pasztetem, a nasz domowy asortyment środków czystości ograniczał się z płynu do mycia naczyń (za porządek w domu też byłam odpowiedzialna). Czy mi to przeszkadzało? Co interesujące – nie. Zamknęłam się na wszystko i na wszystkich. Nie myślałam o żadnych przyjemnościach, urokach życia czy w ogóle czymś ponad mój standard — ani o książkach, ani o kosmetykach, ani o fajnym jedzeniu. Skupiłam się na dziecku i na przetrwaniu. Może to była wegetacja, a może depresja, tego nie wiem, ale czułam się jak robot. Wstawałam, wykonywałam swoje obowiązki, nie miałam żadnych potrzeb! Jakbym niczego nie chciała i nie czuła.
Dostrzegłam to mniej więcej po roku. Popatrzyłam na siebie, a zjawa, którą zobaczyłam w lustrze, nie była mną. Nie znałam takiej siebie. I pomyślałam wtedy: kim będzie moja córka, jeśli codziennie będzie widziała taką smutną, zrezygnowaną matkę? I powiedziałam dość. Spakowałam się i wyprowadziłam do rodziców. Nie pytali o nic, po prostu przyjęli córkę i wnuczkę pod swój dach.
Powoli dochodzę do siebie – pomaga mi nie tylko ich obecność czy wymierna pomoc (i finansowa, i przy dziecku), ale i zaangażowany przez nich psycholog. Cieszę się, bo powoli odzyskuję… siebie. Nie wiem jednak, i boję się nawet myśleć, co by było, gdyby moich rodziców nie było stać na taki gest.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze