Wstydzę się swojej pracy
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuŻadna praca nie hańbi? Podobno, ale jakoś niewielu jest chętnych na posadę sprzątaczki czy kanalarza. Nawet jeśli ktoś uważa te „wstydliwe” zawody za całkiem przyjemne, to podejście otoczenia potrafi sprawić, że najbardziej zaprzyjaźniona z mopem sprzątaczka zwątpi w sens swojej pracy. Bo jak tu ją lubić, gdy inni nie szanują? A co zrobić, gdy sami uważamy swoją pracę za bezsensowną lub nawet szkodliwą?
Lucyna z Katowic pracuje na kasie w hipermarkecie. Jest zadowolona z zarobków, bo niewiele można się spodziewać po kilku latach urlopu wychowawczego i z wykształceniem podstawowym:
— To naprawdę nie jest taka zła praca. Czasami pokazują w telewizji jakieś reportaże, że niby w pampersach siedzimy i nie mamy prawa rozprostować kości. Może tak było parę lat temu, ale dzisiaj nie jest źle. Szefostwo traktuje nas całkiem dobrze, są bony na święta i spotkania integracyjne.
Problem w tym, że klienci uważają nas za idiotki. Są chamscy, potrafią nawrzeszczeć na mnie choćby za to, że poprzedni klient zbyt długo pakował zakupy i przez to muszą chwilę poczekać. Ale najbardziej chyba pamiętam taki moment, kiedy klientka pokazała na mnie palcem i powiedziała do córki: widzisz, jak się nie będziesz uczyć, to skończysz na kasie w hipermarkecie, jak ta pani. Specjalnie chyba powiedziała to głośno, cała kolejka słyszała. Boże, jak mi wtedy było przykro! Zresztą, ja to pół biedy, bo rzeczywiście się nie uczyłam. Ale mamy w pracy koleżanki po studiach. Córka tej pani też kiedyś może być kasjerką, nawet jeśli będzie się świetnie uczyła.
Przez to podejście ludzi wstydzę się przyznać do swojej pracy. Mówię ogólnie, że pracuję w sklepie, bo mam nadzieję, że ktoś mnie weźmie za ekspedientkę w jakichś delikatesach albo butiku. To głupie, wiem. Mam koleżankę, która pracuje w księgarni i ona się wstydzić nie musi. Wszyscy myślą, że skoro sprzedaje książki, to musi być bardzo mądra. A ja, jeśli kasuję marchewkę, muszę być idiotką?
Jednak wcale nie trzeba wykonywać pracy fizycznej, by wstydzić się swojego zajęcia. Piotr z Białegostoku dzisiaj pracuje jako urzędnik. Ale w czasie studiów, żeby się utrzymać, wykonywał różne prace:
— Sprzątałem, pracowałem na budowie, myłem okna na wysokościach. To wszystko były uczciwe prace. Z perspektywy czasu wstydzę się przede wszystkim organizowania pokazów luksusowej pościeli i kołder. Zapraszaliśmy na nie emerytów, a potem wmawialiśmy, że najbardziej do szczęścia potrzebują kołdry za cztery tysiące. Branej na raty, oczywiście, bo jakiego emeryta na to stać? Robiliśmy na pokazach miłą atmosferę, mówiliśmy tym ludziom, że zależy nam na ich zdrowiu, szczęściu itd. A potem podpisywali umowy, niektórzy przez te raty dosłownie nie mieli czego do garnka włożyć. Można powiedzieć, że sami sobie winni, ale to nie takie oczywiste.
Wyobraź sobie, że masz siedemdziesiąt lat, dzieci i wnuki cię olewają, a tu przychodzi sympatyczny młody człowiek i wmawia, że kołdra zmieni twoje życie. To naprawdę działa. Wtedy się śmiałem z naiwności staruszków. Dzisiaj się tego strasznie wstydzę. Przypomniałem sobie o dawnej pracy, bo mój dziadek zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że zaproszono go na „pokaz specjalny”. Bardzo był zadowolony, cieszył się na to spotkanie, powtarzał, że jednak ktoś czasem troszczy się o takich starszych ludzi jak on… A ja pomyślałem sobie, że firmy tego typu to najgorsze hieny.
Kasia z Opola dobrze zarabia, wiele osób jej zazdrości. Ale ona sama wie, że zajmuje się rzeczą nie do końca moralną:
— Skończyłam pedagogikę i pracowałam w ośrodku dla dzieci niepełnosprawnych. Tysiąc trzysta na rękę. Jak się z tego utrzymać? No właśnie. Chciałam mieć więcej pieniędzy i teraz mam. Pracuję dla firmy, która „pomaga w kłopotach finansowych” ludziom bez zdolności kredytowej. Chodzę po domach i udzielam pożyczek. Na telewizor, na nowe meble, na komunię dziecka. Czasami na rzeczywiste potrzeby, a czasami bo nie chcą być gorsi od sąsiada. W większości to ludzie biedni i naiwni, często renciści. Pożyczają dwa tysiące, a oddają pięć. Serio, to tak działa. A jeśli spóźnią się z choć jedną ratą, to wkraczają moi koledzy. Z szerokimi karkami.
Teoretycznie nic złego nie robię, ludzie przecież widzą, co podpisują. Ja się uśmiecham, jestem miła i sympatyczna. Dobra wróżka, która przyjechała rozwiązać wasze problemy. Ale sama wiem, że moja praca jest szkodliwa. Kiedy ktoś pyta, co robię, odpowiadam, że pracuję w banku.
Agnieszka z Bydgoszczy wykonuje pracę społecznie pożyteczną. Ale pytana o zawód zawsze się rumieni. Jest bowiem tak zwaną „babcią klozetową”:
— Ludzie się śmieją, kiedy mówię, co robię. Też się grzecznie uśmiecham, bo co mi pozostaje? W pracy sprzątam, mówię złoty pięćdziesiąt, witam się, żegnam oraz wydaję resztę. To właściwie tyle, czyli niezbyt skomplikowane obowiązki. Ta praca nie jest wcale taka zła, zwłaszcza dla samotnej matki – dzielimy się zmianami z koleżanką. Zarabiam kiepsko, ale wiem, że moje miejsce pracy jest w miarę stałe. Bo co jak co, ale publiczne toalety będą zawsze potrzebne.
Ale ludzie zupełnie mnie nie szanują. Patrzą, jakbym była przedmiotem. Czasami ktoś się przyjrzy i powie a pani taka całkiem młoda, to co tutaj robi? Jakby osoba na moim stanowisku miała być stara, brzydka i w fartuchu. A ja jestem normalną kobietą po trzydziestce, mam maturę. Tak mi się życie ułożyło, że tu jestem. Swoje obowiązki wykonuję dobrze. Myślę, że nie zasługuję na pogardę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze