Oj, dana, dana przedsiębiorczego Don Juana (do mojego najwierniejszego czytelnika)
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuFakt, że żyjemy w świecie absurdu, jest jasny jak słońce w maju, a ponieważ maj był wyjątkowo pochmurny w tym roku, a nawet śnieg spadł na Kasprowym Wierchu i o mało nie pojechałam na narty, to tym bardziej nic mnie już nie zdziwi.
W sumie, jak się sobie przyglądam, a robię to z namaszczeniem codziennie rano, smarując sobie kremem zmęczony pysk, myślę sobie, że gdyby moje życie było mniej absurdalne, to nie byłabym Joasią Bukowską i niektórzy z Państwa nie mieliby kogo aż tak bardzo lubić. Mówiąc wprost moje absurdalne życie jest dla mnie szalenie inspirujące i jeśli jest tam Ktoś na górze, to ja Mu się kłaniam w pas, że mnie stworzył mną, a nie jakąś tam na przykład dajmy na to Mariolą Egzaltowaną, o której w ostatnim swym felietonie wspominała nasza kafeteriowa Margola, choć nie jestem do końca przekonana, czy wyżej wymieniona Margola nie myśli o mnie równie źle (zaraz zadzwonię i zapytam). No więc zadzwoniłam i ona twierdzi, że nie. Dzięki, kochanie. Spróbuj inaczej, to cię nie zaproszę na imieniny, o których też za chwilę.
Do rzeczy jednak, bo jakąś myśl świetlaną zdaje się chciałam Państwu przekazać, a gubię się w dygresjach.
Zacznijmy od sprawy błahej, która jednak jak się okaże będzie miała znaczenie. Otóż palenie, które kiedyś rzuciłam — a raczej ono mnie — wróciło do mnie i to ze zdwojoną siłą. Krótko mówiąc palę jak smok i końca nie widać. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że podobnie jest z narzeczonymi, w sensie, że oni jakoś tak czasem wracają, bywa, że w formie nienajszczęśliwszej i niekoniecznie dosłownej. Jak duchy, znaczy się.
Wracam sobie z kina, a rower mam przypięty tam, gdzie na ogół, to znaczy przy Pięknym Psie, a zimno jest jak cholera, bo średnia majowych temperatur, proszę Państwa wyniosła 12,6 stopnia Celsjusza (wiem, bo mi właśnie telewizor powiedział) i niech tego Celsjusza szlag trafi, jeśli akurat ten dzień nie przyczynił się do znacznego obniżenia średniej, ale kontynuujmy, bo znowu odbiegamy od tematu, więc, co by się rozgrzać i nie dobić gardła, które boli, ładuję się do Pięknego Psa na dwudziestkę piątkę krupniku z wrzątkiem i cytryną oraz cynamonem, a przy oknie siedzą państwo ci co zwykle, czyli moi najdrożsi znajomi. Oni tam siadują w różnych konfiguracjach, ale tego dnia konfiguracja jest taka mianowicie, że siedzi tam były narzeczony. Znać nie wszyscy wiedzą, że były, bo jeden kolega usłużnie robi mi koło niego miejsce, z którego nie korzystam, a jedna koleżanka szepcze mi na ucho, że Z. przyszedł, a zoczywszy mój rowerek zapytał gdzie jestem i teraz czeka. Jak kocha, to poczeka.
Znać jednak Z., ten sam Z., który „nie był gotowy” i „potrzebował czasu” też nie za bardzo wie, że jest były, a raczej nie za bardzo wie, co to znaczy, że jest były, bo robi, co następuje:
a. Generalnie jest aż nadto miły;
b. Pyta: Joasiu, co chcesz dostać na imieniny? (pytanie powtórzone pięć razy);
c. Wysyła różę smsem (nie mogę się oprzeć wrażeniu, że róże poświęca się raczej kobietom, na które jest się „gotowym”);
d. Chce się dowiedzieć, kiedy będzie mógł przeczytać coś mojego, bo on jest moim najwierniejszym czytelnikiem (no to właśnie teraz może poczytać);
e. Wzdycha: ach, jak dawno nie tańczyłem, w czym może naiwnie dopatruję się sugestii, że chciałby zatańczyć ze mną (jak by chciał, to niech poprosi, słyszy? niech poprosi);
f. Wreszcie mówi: słuchaj — a może byśmy tak od jutra nie palili?
Może byśmy, w sensie MY nie palili od jutra, NIE palili, ależ to genialny pomysł! Fenomenalny, niesłychany, nieziemski, cudowny, boski. Oto rozwiązanie. Oto myśl. Oto rozwikłanie zawikłanych problemów. Jeżeli jest coś, co można robić wspólnie, wszak musiało też istnieć coś, co można też wspólnie, ale odwrotnie, to znaczy nie robić. Jest to tak spiętrzone zaprzeczenie robienia czegoś razem, że przysięgam, aż mi dech zaparło na ten prosty, a tak w sumie odkrywczy koncept.
Jak już spożyliśmy, co mieliśmy do spożycia, i od długiego czasu siedzieliśmy sami rozmawiając o dupie marynie, bo jak mniemam większość przytomnych kobiet w zaistniałej sytuacji na powyższe dictum wymienione w punktach a, b, c, d, e oraz f nie bardzo wiedziałoby co mówić i jak mówić i w ogóle, zapuścił żurawia do mojego kubka, w którym mętne resztki krupniku się ostały i mówi, to co, pójdziemy już? Niemożliwe przecież, żeby istniała jakaś czynność, którą możemy razem wykonać, myślę sobie, ale ok., mówię, pójdziemy, na co Z. wyciąga telefon, ten sam, z którego piękną wysłał mi różę, i zamawia taksówkę, do której, jak się sprytnie domyśliłam, mój rower na pewno by się nie zmieścił, zaczem powiedziałam grzecznie dobranoc i odjechałam w nieznane, to znaczy do domu.
Odjeżdżanie w nieznane jest w ogóle bardzo fajnym motywem.
Nazajutrz spotykam koleżankę, która w przypływie szczerości wyznaje: a wiesz, Z. do mnie wydzwania i pyta, czy też będę u ciebie na imieninach. Będzie, drogi Z. Koleżanka będzie. Ja również będę i przysięgam, że zamierzam się rewelacyjnie bawić i wypalić ze dwie paczki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze