Wigilia rozwodników
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuNie ma innych tak rodzinnych świąt jak Boże Narodzenie. Szczególnie silnie podkreślane jest to w naszym kraju: chyba nigdzie indziej na świecie nie przykłada się takiej wagi do tego, by przy świątecznym stole siedziała cała rodzina. Najgorszemu wrogowi nie życzylibyśmy samotnej Wigilii, spędzanej co najwyżej z Kevinem lub telewizyjnymi kolędnikami. Tak świętować muszą niektórzy rozwodnicy. Inni, choć dostają zaproszenia od krewnych, to i tak czują się w czasie świąt jak piąte koło u wozu.
Basia z Łodzi jest trzydziestolatką, singielką z odzysku:
— Rozwiodłam się rok temu, dokładnie na początku grudnia. Powodem była jego zdrada, a właściwie – zdrady w liczbie bardzo mnogiej. Oczywiście, to nie jest tak, że zaraz po wyjściu z sądu opuściła mnie rodzina i przyjaciele. Nie, nadal mam osoby, na które mogę liczyć: dostałam kilka zaproszeń na święta, a siostra specjalnie przyleciała z Dublina, żeby mnie podtrzymać na duchu. Ale te pierwsze święta były straszne. Siedziałyśmy we trzy: mama, która też jest po rozwodzie, Marta (co prawda nie po rozwodzie, ale nawet bez chłopaka), no i ja. Oczywiście, życzenia brzmiały: żebyś sobie jeszcze kogoś znalazła, bo przecież nie jesteś jeszcze taka stara. Koło dziewiątej udałam, że mnie boli głowa i poszłam spać. Czułam się strasznie samotna i bezwartościowa: przecież w moich planach w tym wieku miałam mieć już dwójkę dzieci i domek za miastem. A tu chomik i pokój u mamusi.
Marek z Bydgoszczy ma czterdzieści dwa lata, pracuje jako urzędnik:
— Przyznaję, rozwód był z mojej winy. Znalazłem sobie młodszą dziewczynę, banał, typowy kryzys wieku średniego. Już z nią nie jestem, bo w zasadzie to nie mieliśmy o czym rozmawiać. Ile w końcu można konwersować z młodym biustem? Na dzieci płacę alimenty, dosyć wysokie. To już trzeci rok po rozwodzie, więc niby powinienem się przyzwyczaić. Ale nie. W czasie świąt w tym roku na pewno uświadomię sobie po raz kolejny, jaki ze mnie kretyn.. Miałem fajną rodzinę i na własne życzenie to popsułem. Nie wiem, co sobie ubzdurałem. No i siedzę sam w czasie Wigilii i w pierwsze święto, bo moi rodzice już nie żyją, a rodzeństwa nie mam. Drugiego dnia przyjeżdżają synowie. Atmosfera jest kiepska, bo wciąż mają do mnie żal. Siedzimy i oglądamy telewizję, czasem idziemy na spacer. Potem oni wracają do matki. I tak wyglądają moje święta. Najgorszemu wrogowi tego nie życzę.
Zdarza się, że rozwodnicy postanawiają jednak przeżyć święta z dawną rodziną. I dzisiejszą.
Tak robi Maria z Katowic, czterdziestolatka pracująca w ubezpieczeniach:
— Zabrzmi to jak z amerykańskiego filmu, ale staramy się razem z byłym mężem nadal tworzyć rodzinę. Tyle, że jest ona teraz znacznie większa. Przy naszym stole siadają: mój były mąż i ja, nasi aktualni partnerzy i dzieci – wspólne oraz dwie córki nowej żony mojego byłego męża. No i jeszcze była żona mojego teraźniejszego męża, moje i jego rodzeństwo oraz dziadkowie wszystkich dzieci. Skomplikowane jak telenowela brazylijska, prawda? Jakoś sobie radzimy, choć za pierwszym razem czuliśmy się na początku dziwnie… jakoś tak nieswojo. Ale nie było innego wyjścia. Bo chcieliśmy, żeby dzieci mogły, mimo wszystko, przeżyć rodzinne święta. Nie jest idealnie, ale chociaż podczas wieczoru wigilijnego zachowujemy się jak najbardziej przyjaźnie. Przyjęcie jest oczywiście składkowe, bo nikt nie ma tyle czasu i pieniędzy, by przygotować te wszystkie potrawy.
Za pierwszym razem myślałam o tym, że fajnie byłoby utopić teraźniejszą żonę mojego byłego męża w barszczu z uszkami. Ale w zeszłym roku miałam już wobec niej całkiem przyjazne uczucia. Oczywiście, zdarzają się złośliwości i kopanie pod stołem. Ale świąteczna atmosfera robi swoje. W końcu, przy wspólnym fałszowaniu kolęd po wieczerzy, czujemy się może nie jak wielka rodzina, ale jak grupa dobrych znajomych. To ryzykowne rozwiązanie, ale chyba i tak lepsze, niż kłótnie na temat tego, gdzie mają być dzieci, kto je ma odwozić itp… Póki są małe, tak będziemy robić. A potem się zobaczy.
Iga z Warszawy ma jeszcze inny patent na święta po rozwodzie:
— Robię tak: sprawdzam ofertę biur podróży, pakuję się i jadę. Wracam opalona i zadowolona. Pewnie gdybym miała dzieci, musiałoby to wyglądać inaczej: Mikołaj, sianko i te sprawy. A tak wyjeżdżam i wracam zaraz na początku stycznia. Wszyscy leczą kaca po maratonie świąteczno-noworocznym i marudzą, że znowu nalepili pierogów i nikt tego nie zjadł. Że ciocia Zosia to, a wujek Zenek jej na to. Ja prezentuję zdjęcia z kubańskiej plaży. Czy jestem bez serca, bo przecież mogłabym spędzić święta z rodzicami i patrzeć na małżeńskie szczęście młodszego brata? Dobre sobie. Postanowiłam, że skoro nie mam szans na „normalne” święta z własnymi dziećmi i odpowiedzialnym facetem, to robię tak, żeby mi wszyscy w duchu zazdrościli. W tym roku lecę do Tajlandii. Byłemu mężowi mogę co najwyżej kartkę wysłać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze