Irena Eris - spełniona ekstrawertyczka
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuZ pełnym przekonaniem można ją nazwać kobietą sukcesu. Stworzyła imperium kosmetyków. Jest także żoną, matką dwóch synów, kobietą, która miała problemy trądzikowe. Jest dowodem na to, że marzenia się spełniają.
— Jak pani wpadła na pomysł, żeby produkować kosmetyki?
— Kosmetyki były mi bliskie jak każdej kobiecie. Skończyłam farmację. Jako młoda dziewczyna miałam poważne kłopoty z cerą — dolegliwości trądzikowe i sama kręciłam w moździerzu różne zioła, tworzyłam maści, które miały być lekarstwem. Później zrobiłam doktorat na uniwersytecie w Berlinie i zaczęłam pracować w Zakładzie Badawczo – Wdrożeniowym warszawskiej POLFY. Ale w pracy brakowało mi podejmowania samodzielnych decyzji. Miałam szereg szefów, a moje pomysły, o których byłam przekonana, że są dobre, nie zawsze trafiały na podatny grunt i nie zawsze mogłam je zrealizować. Czułam, że jestem niewykorzystana, znam dwa języki obce: niemiecki i angielski, które również nie były mi w POLFIE potrzebne. Mój mąż także pracował na państwowej posadzie, więc dodatkową mobilizacją do urzeczywistnienia marzeń były kiepskie zarobki. Były to marzenia utopijne, nigdy nie myślałam, że dane mi będzie je zrealizować. Tak się złożyło, że moja mama odziedziczyła pewną sumę pieniędzy ze sprzedaży dziadkowego domku nad jeziorem. Nie wiadomo było, co z tymi pieniędzmi zrobić, ponieważ było to ich i mało, i dużo. Rodzice wiedzieli o moich planach i postanowili zaryzykować. Dali mi pieniądze i powiedzieli, że jeśli mi się powiedzie, to je oddam, a jeśli nie, to trudno. Był to moment, w którym wreszcie miałam możliwość sprawdzenia siebie. Wykorzystałam te szansę i powiodło się.
— I zwróciła pani pieniądze?
— Tak, zwróciłam, chociaż nie bardzo chcieli przyjąć.
— Kiedy dokładnie pani zaczęła?
— W 1983 roku, kiedy to na rynku w zasadzie nic nie było. Teoretycznie więc można było sprzedać produkt, który się wytwarza. Przygotowania do otwarcia zakładu trwały rok. Ponieważ były to czasy trudne, trzeba było zmierzyć się ze zbiurokratyzowaną machiną. Bodźcem do działania była możliwość samorealizacji, zrobienie dobrej jakości kosmetyków, pod którymi podpisywałam się swoim nazwiskiem od początku. Moim motywem działania nigdy nie były pieniądze, one pojawiły się jako pochodna. Stworzyłam laboratorium, które miało produkować niewielkie ilości kosmetyków. Stąd nazwa: Laboratorium dr Ireny Eris. Nazwa w tej chwili nie jest adekwatna, teraz laboratorium zamieniło się w fabrykę o światowym standardzie. W działalności rzemieślniczej, bo tak to się nazywało, pomagał mi mój mąż, chociaż był on po Politechnice i pracował w Ministerstwie Komunikacji. Najcięższym momentem było zwolnienie się z pracy. Wiedziałam, że z moim wykształceniem na pewno znajdę sobie inną pracę, jeśli okaże się, że pomysł się nie sprawdzi, mimo to bałam się. Mąż był azylem bezpieczeństwa, wiadomo było, że co miesiąc dostanie pensję. W końcu zaczęliśmy. Produkty do wyrobu kosmetyków trzeba było sprowadzać z zagranicy, nasze były złej jakości. Sama robiłam receptury, próby i masy. W pakowaniu do pudełeczek i sprzątaniu zakładu pomagała mi pracownica. A mąż — w załatwianiu różnych spraw w urzędach. Mieliśmy wynajęty lokal pod Piasecznem, było to 50 metrów kwadratowych. Wtedy wydawało się nam, że jest to cud świata, olbrzymia przestrzeń.
— Wykształcenie pomogło pani w dobraniu odpowiednich komponentów do wyrobu emulsji pielęgnacyjnych.
— Oczywiście. Żeby jednak móc wyprodukować kosmetyk i wpuścić go na rynek, trzeba po szeregu badań otrzymać od PZH atest. Nasze przepisy były wtedy bardzo skostniałe, jeszcze sprzed wojny. Nie nadążały za postępem kosmetologii. Stoczyłam wtedy wielką batalię z PZH. Trochę porywałam się z motyką na słońce, ale wiedziałam, że mam rację. Przychodziłam z całym plikiem literatury światowej, żeby udowodnić paniom z PZH, że przepisy powinny się zmienić i dostosować do wymogów europejskich. Nie mogłam przecież dodawać czegoś w ilości kropli, jeśli potrzebna była łyżka. W końcu mi się udało, skapitulowali.
— Nie było problemów ze sprzedażą?
— Mieliśmy malucha, do którego mój mąż pakował kartony z kremem i jeździł po sklepach, żeby sprzedawać towar. Wydawało się, że nic prostszego. Duże i puste sklepy państwowe nie podejmowały współpracy z rzemiosłem. Rzemieślnik był postrzegany jako prywaciarz, który ma pieniądze i nie pasuje do ustroju socjalistycznego. Nie mówiło się o tym, że są to ludzie, którzy ciężko pracują. Były w tamtych czasach małe sklepy ajencyjne, w których mieliśmy szansę sprzedać. Ale jak w takim sklepie wyglądał mój mąż, który prezentował jeden krem, nieznanej wytwórni? Ajenci woleli stać całą noc w kolejce pod POLLENĄ, a towar tam kupiony sprzedawali w ciągu godziny. Przed otwarciem zakładu musieliśmy zrobić biznesplan. Oczywiście wtedy nie wiedzieliśmy, co to takiego. Olbrzymie problemy były z opakowaniami, ponieważ było ich mało. Był nawet taki moment naszej działalności, że groziła nam plajta, a my pożyczaliśmy pieniądze od znajomych, żeby dać wynagrodzenie pani, która nam pomagała. Zabawne, że kobieta była tak zaangażowana w wyrób kosmetyków, wiedziała, że pożyczyliśmy na jej wynagrodzenie i nie chciała przyjąć pieniędzy za etat. Ale zawsze hołdowałam takiej zasadzie, że nie ważne w jakiej jestem kondycji, muszę zapłacić człowiekowi za pracę na posadzie. Wszystkie zarobione pieniądze reinwestowaliśmy, powstawały nowe kosmetyki. Zarysował się pewien naturalny podział, który przetrwał do dziś. Mój mąż zrezygnował z pracy i zajmuje się administracją, urzędami, a ja wytwarzam produkty.
— Ale nie przerwała pani działalności.
— Produkt bronił się sam. Mąż wstawiał kremy, gdzie się dało, a klientów przybywało lawinowo. Zobaczyliśmy, że jest szansa. Myśleliśmy, że 5000 sztuk kremów miesięcznie nasyci rynek. Dziś produkujemy kilka milionów. Nikt wtedy nie przypuszczał, że rozrośniemy się do takiej skali.
— Jak to możliwe, że pani małżeństwo przetrwało. Nie znudziliście się sobą będąc razem i w pracy, i w domu?
— Jesteśmy małżeństwem od ponad 30 lat. Czasami ludzie się dziwią. Staramy się nie przenosić spraw zawodowych do domu. Człowiek musi mieć dwie sfery życia, chociaż u nas obie się uzupełniają. Ale pamiętamy o tym, że nie samą pracą człowiek żyje. Praca powinna dawać satysfakcję i przyjemność. Jestem szczęśliwa, bo dane mi było przekształcić marzenia w rzeczywistość.
— Jakie cechy charakteru przyczyniły się do tego, że pani się udało?
— Wytrwałość, bo gdy powiedziałam „A”, to powiedziałam też „B”. Nie jestem ryzykantką, a raczej racjonalistką. Staram się być człowiekiem rzetelnym i uczciwym. Nigdy nie robiłam czegoś za wszelką cenę. Kieruję się etyką i kulturą w kontaktach z ludźmi.
— A sama ile poświęca pani swojej urodzie?
— Nie mam czasu, więc robię to szybko – trochę to wygląda jak w przysłowiu o szewcu, który chodzi bez butów. — Mówiła pani o swoich problemach ze skórą, ale teraz ich nie widać.
— To na pewno za sprawą kosmetyków. Ale tak naprawdę zmiany trądzikowe mijają z wiekiem.
— Używa pani swoich kosmetyków?
— Tak. Wracam do nich z przyjemnością, ponieważ każdy kosmetyk traktuję jak swoje dziecko, biorę udział w jego tworzeniu. Ale używam też innych kosmetyków, ponieważ muszę próbować, sprawdzać, jak na mnie działają.
— Czy jest komu przekazać firmę?
— Mamy dwoje dzieci, ale nie wiem, czy będą chciały zająć się firmą. Do niczego ich nie będę zmuszać. Pozwolę, żeby szły swoją drogą. Starszy syn skończył informatykę, młodszy jest w liceum.
— Proszę opowiedzieć o swoich zainteresowaniach.
— Jestem osobą bardzo zajętą. Oprócz tego, że dosyć intensywnie działam w firmie, to jak każda kobieta prowadzę dom. Mamy gosposię, która zajmuje się sprzątaniem, ale obiady gotuję sama. Zależy mi, żeby dom nie był zbiorem osób ze swoimi sprawami, tylko żeby dawał ciepło. Czasu na odpoczynek mam niewiele. Staram się czytać książki, gazety i rozmawiać z dziećmi, bo to także jest ważne. Kiedyś jeździłam na nartach i grałam w tenisa. Teraz nie uprawiam żadnego sportu. Czas na to znalazłabym wieczorem, ale ponieważ jestem skowronkiem, a nie sową, wydajniej pracuję rano. Pewnie dlatego najchętniej w liceum uczyłam się o 4 rano, miałam wtedy trzeźwy umysł i łapałam wszystko w mig.
— Czy złożyła sobie pani jakieś obietnice w Nowym Roku?
— Jestem ekstrawertyczką, przeżywam, bulwersuję się, z powodu emocjonalnego stosunku do różnych spraw nie mogę spać. W Nowym Roku chciałabym się wyciszyć i podchodzić do problemów mniej emocjonalnie, a bardziej racjonalnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze