Przekleństwo spełnionego marzenia
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuChciałabym mieć dom na wsi, chciałabym wyjechać na egzotyczne wakacje… Chciałabym… Każda z nas o czymś marzy, a wielu z nas życzenia się spełnią. Czasem jednak okazuje się, że spełnione marzenie to nie szczęście, a przekleństwo.
Aneta (34 lata, redaktor spod Poznania):
— W centrum miasta mieszkałam, odkąd sięgam pamięcią. Niby przyzwyczaiłam się do odgłosów ruchliwej ulicy, ale zawsze zazdrościłam ludziom, którzy nie musieli zamykać okien, żeby obejrzeć program w TV. Marzyłam o domu na wsi. Wydawało mi się, że to musi być niesamowite – taka przestrzeń, cisza, spokój.
Kilka lat temu postanowiliśmy z mężem wynieść się z miasta. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Sprzedaliśmy mieszkanie, wzięliśmy kredyt (na nasze nieszczęście we frankach) i wybudowaliśmy dom w głuszy, kilkanaście kilometrów od Poznania. Ależ byliśmy wtedy szczęśliwi! Nawet kiedy piętrzyły się problemy (kredyt nie wystarczył ani na ogrodzenie, ani na garaż, ani na wykończenie pierwszego piętra — do dziś mieszkamy tylko na parterze), wydawało nam się, że trafiliśmy do raju. Wokół cisza, piękne krajobrazy, pod naszą posesję podchodziły sarny…
Tymczasem dość szybko okazało się, że życie na wsi, nawet tej położonej niedaleko miasta, jest uciążliwe i nudne. To nie dla mnie! Mój mąż codziennie dojeżdża do pracy i wraca późnym wieczorem. Całymi dniami siedzę w domu sama z małym dzieckiem, wokół żywej duszy (jeśli nie liczyć sąsiada wariata). Dobija mnie cisza – tę pustkę wokół czuję też w sobie. Dopiero tutaj dotarło do mnie, jak bardzo lubię odgłosy miasta i to, że wokół jest mnóstwo ludzi, wszędzie mam blisko, a wszystko, czego potrzebuję, jest na wyciągnięcie ręki. Tutaj dręczy mnie melancholia, samotność, poczucie wegetacji i beznadziei.
Dobija nas brak pieniędzy. Zrezygnowałam z pracy na etacie, postawiłam na wychowanie dziecka i zlecenia, które realizuję zdalnie. Zarabiam kiepsko, bo utraciłam wiele kontaktów. Dom, wciąż niewykończony, pożera fortunę – kosztuje i jego utrzymanie, i kredyty, i powolne prace wykończeniowe. Z kolei mąż nie zarabia tyle, żeby stan konta go nie frustrował i nie oddalał nas od siebie. Nasze małżeństwo jest w rozsypce, mało nawet ze sobą rozmawiamy. On jest zmęczony i zrezygnowany, zamknął się w sobie. Ja jestem wrakiem człowieka. Obydwoje mamy do siebie żal – właściwie nie wiemy o co, bo decyzję o przeprowadzce podjęliśmy wspólnie. Nasze marzenie nas rujnuje. Dom stał się pułapką i więzieniem.
Utyłam 40 kilogramów. Wpadłam w depresję. Jestem gruba, zaniedbana i smutna. Nie przypominam siebie. Marzę o tym, żeby rzucić to wszystko w cholerę i wrócić do miasta. Mój mąż też o niczym innym nie myśli. Podjęliśmy stosowne kroki, ale to jest jakiś labirynt bez wyjścia! Niestety nawet gdyby udało nam się znaleźć kupca na dom, co graniczy z cudem, to po spłaceniu kredytu nie mielibyśmy za co kupić nawet kawalerki w mieście…
Wariuję. Wściekam się. Patrzę, jak życie przecieka mi przez palce, a jedna źle podjęta decyzja niszczy wszystko, co miałam – związek, rodzinę, szczęście. Najgorsze, że nie wiem, czy można z tym coś jeszcze zrobić, jakoś to poukładać. Czuję, że to sytuacja bez wyjścia.
Dominika (32 lata, laborantka z Katowic):
— Zawsze marzyłam o tym, żeby lecieć na Dominikanę. Czytałam o niej książki, a jedynym snem, jaki śnił mi się w kolorze, był ten rajski bezkres, jaki znałam ze zdjęć. Na te egzotycznie, bardzo kosztowne jak dla nas wakacje, odkładaliśmy z mężem pieniądze przez kilka lat. W końcu, w 8. rocznicę ślubu, wyjechaliśmy.
Spełniliśmy moje życiowe marzenie.
W samolocie poznaliśmy małżeństwo z Polski – Kamilę i Pawła. Byli weseli, pewni siebie, obyci, śliczni. Dla nich taki wypad to była po prostu kolejna podróż – na egzotyczne urlopy latali dwa razy do roku. Byli zamożni, więc dobór miejsc wypoczynku był niemal losowy. Tamtej wiosny zachciało im się odwiedzić Punta Cana.
Na Dominikanie spędziliśmy 10 cudownych dni. Niemal od początku byliśmy czteroosobowym teamem – razem z Kamilą i Pawłem jadaliśmy, sączyliśmy drinki, relaksowaliśmy się nad wodą, jeździliśmy na wycieczki. To było super, choć nie powiem — brakowało mi nieco intymności, no i ciszy. Atmosfera była bardzo luźna — zupełnie jakbyśmy się znali wieki! Ale to wszystko nie było takie, jak mi się wydawało. Nie widziałam nic złego w tym, że Kamila przesadnie reaguje na dowcipy mojego męża – wręcz turlała się po piasku, tak ją bawiły. Kiedy pływaliśmy łodzią, ta wpadła w histerię i przytulała się do mojego Janka, z uśmiechem mówiąc mi i Pawłowi, że tylko on ją tak uspokaja. Śmialiśmy się z tego jak z dobrego żartu. Kamila nie kryła się z tym, że mój mąż jej się podoba – mówiła głośno, że jest uroczy, inteligentny, zabawny (ale jako kolega – dodawała). Ona go uwodziła, a ja byłam głupia.
Skończyło się to tak, że ostatniej nocy zaskoczyłam ich w jaccuzi, splecionych, jak to ktoś ładnie ujął, w namiętnym uścisku. Dziś myślę, że to było naprawdę epickie: ona i on – tacy napaleni, dzicy. Urok dyskretnej poświaty lampek. Egzotyczna, ciepła noc. I widok porzuconych bokserek mojego Janka, na których – wiedziałam – jest napisane: „It's not my fart”. Tak, dziś nawet dostrzegam w tym dowcip. Wtedy jednak czułam, że rozpadam się na miliard kawałków. Stałam, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Wiedziałam, że nic już nigdy nie będzie takie, jak dotychczas. Nie płakałam. Podeszłam do nich, a kiedy mnie zauważyli, popatrzyłam każdemu głęboko w oczy. I poszłam. Mój mąż za mną pobiegł, Kamila głośno się śmiała – może nerwowo, nie wiem. Usiadłam na naszym małżeńskim łóżku w apartamencie, bawiłam się korkociągiem. Janek stał i patrzył, nie wiedział, co zrobić. — Odłóż to – powiedział. – Nie pochlebiaj sobie – szepnęłam i to były moje ostatnie słowa. Odezwałam się dopiero w domu — kazałam mu się spakować i wynosić. Wiedziałam, że nie będę umiała mu wybaczyć. On wiedział, że nie uda mu się tego naprawić. Poddaliśmy się biegowi wydarzeń – nie jesteśmy małżeństwem. Wciąż nie mogę się pozbierać, mam w sobie ocean żalu i smutku. Kocham mojego byłego męża, ale nie mogłabym z nim żyć.
Nie lubię Dominikany. Nie oglądam zdjęć z wakacji, nie chcę mieć w sobie żadnych stamtąd wspomnień. Boję się marzyć – za poprzednie życzenie przyszło mi zapłacić cenę dużo wyższą niż półroczna pensja. Straciłam tam wszystko. Mój wyśniony raj na Ziemi okazał się grobem mojego małżeństwa i szczęścia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze