A fu!
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuKraj z taką historią nie może być ładny, myślę sobie patrząc na świat mknący za oknem mojego pociągu. Relacja pociągu nieważna, bo wszędzie jest tak samo brzydko. Ale jeśli chodzi o moją relację z polskim krajobrazem, to chętnie opowiem. Mam na to papier – dyplom historyka sztuki. Choć to, o czym chcę napisać, zobaczyć może każdy.
Jaki kraj nasz jest, każdy widzi. Tylko czy na pewno? Sama obserwuję u siebie znieczulenie na brzydotę polską. Dopiero kiedy jakiś czas spędzę gdzieś, gdzie jest ładnie i składnie, a potem do kraju nad Wisłą wrócę, robi mi się przykro. Wtedy widać wszystko, że aż boli.
Patrzę na Polskę i myślę sobie, że wygląda tak, jakby się na nią wszyscy naraz – za wielkim przeproszeniem – wysrali. Inne czasowniki, które określałyby to, co widzę, mają za słabą ekspresję (wysrać się [na] – dokonać spektakularnego aktu defekacji, aktu mającego na celu zbrukanie i zhańbienie przedmiotu [lub idei] obsrywanej; akt wysrania może również określać pogardliwy stosunek osoby defekującej do przedmiotu defekowanego [obsrywanego]; obsrywać; przyp. aut.). Więc: wysrali się architekci, planiści, budowniczowie, architekci krajobrazu, urbaniści, konserwatorzy (a może konserwatyści?) zabytków. Wszędzie chaos, bo przestrzenią rządzi przypadek i dzika, chciwa deweloperka. To w miastach. Wsie i małe miasteczka, zwłaszcza te, do których nie docierają dobrotliwe unijne dyrektywy, pogrążają się w entropii, zżerane przez mech i kołatki. Nie wierzycie? Zapraszam w okolice Wałbrzycha, gdzie okoliczna żulia mieszka w barokowych pałacach, dawnym zwyczajem szczając do kątów wybornych pałacowych komnat.
A działki, działeczki, ogródeczki działkowe przeróżne, rozsiane po całym kraju, jak Polska długa i szeroka? Wyrastają czasem absurdalnie w niemal samych centrach miast, wydarte krajobrazowi strzępy ziemi w rękach ludzi złaknionych choćby pozornego kontaktu z matką naturą (pod warunkiem rzecz jasna, że jest to kontakt użytkowy). Nie ma w działkowaniu niczego złego, a raczej – nie byłoby, gdyby każdego, najmniejszego niemal spłachetka ziemi nie porastały architektoniczne ohydki, zwane szumnie altanami. Kto żyw buduje na działce domek! Domek-samowolkę. Obowiązuje pełna swoboda – kształt domku ogranicza jedynie zasobność portfela i przestrzenna wyobraźnia właściciela. Najczęściej są to sklecone byle jak budki, łatane kawałkami przypadkowej papy. Z dołu pewnie ich nie widać, ale z góry, z pociągu – tak. Ale niech nikt nie próbuje nawet z działkowym patchworkiem walczyć, daremny trud. Działkowcy są organizacją działającą najprężniej na świecie. Żydzi, masoni i kosmici są o wiele, wiele dalej.
Idźmy dalej tropem altan. Mają one bowiem rodzeństwo, wyrastające, gdzie tylko można, gdzie tylko kawałek wolnej ziemi. Niczym najpodlejsze chwasty mnożą się niespodziewanie i skrycie garaże, szopki i drewutnie. Składziki, komórki, komóreczki. A wszystko płotkiem z opon ogrodzone. Na okrasę śmietniki rozbabrane przez psy bezdomne. I – niczym wisienka na torcie – śmieci. Śmieciowe wisienki spotkać można wszędzie: na drzewach, w rowach, na grobach i placach przed cyrkami. Śmieć stał się uniwersalnym elementem naszego codziennego krajobrazu. Ostatnia nowość: na plastikowych workach pojawiły się napisy eko. Czy to znaczy, że zamiast czterystu będą rozkładały się tylko dwieście lat?
Innym śmieciem, tym razem informacyjnym, jest przerażająca ilość reklam, szyldzików, napisów, zawijasków. Kto żyw, informuje o tym i owym. Chaotyczne plakaty, szyldy i bilbordy szydzą z wiedzy, że człowiek nie przyswaja zbyt wielu informacji naraz. Zastępując niegdysiejsze przekupki napisy wrzeszczą ze ścian: Ja! Moje! My!
A ja coraz częściej czuję się w moim mieście jak w lunaparku.
Najlepsze są reklamy sklepów mięsnych, czysta groteska i surrealizm: uśmiechnięta świnka na wystawie zaprasza (chyba?) na kawałek swojego tyłka i mus z własnego móżdżku; właściciel masarni zapewniając wyrób własny oznajmia, że siebie mieli po kawałku i wrzuca do kiełbasy a to udo, a to trochę smalcu z brzucha? Palce lizać.
Na osobny rozdział zasługuje nasza rodzima szkoła architektury krajobrazu, czyli coś, co właściwie przez lata nie istniało. Socrealistyczne blokowiska na zboczach prastarych gór gwałcą swą gwałtownością krajobraz. Nie znoszą sprzeciwu. Kominy fabryk strzelają w niebo niczym urągliwe erekcje na pohybel naturze. Trujący dymowy ejakulat na pewno zabija w okolicy dzieci… Od samego patrzenia na te szkaradzieństwa w głowie roją się zbrodnicze scenariusze.
W dużych miastach, tuż obok gotyckich świątyń wyrastają różowe domy handlowe utrzymane w stylu buduarowych lupanarów, będące pokazem umiejętności kafelkarskich – to przykład z mojego rodzinnego Wrocławia. Warszawa jest pod tym względem przerażająca jeszcze bardziej. Obok strzelistych drapaczy chmur przyczajają się budki z zieloną pietruszką i wiejskimi jajami. Ale wybaczam Warszawie, wszak to miasto zabite przez wojnę (co pokazuje jego angielska nazwa: Warsaw; war-saw, miasto, które widziało wojnę). Dziś, będące eklektyczne do bólu zębów, do granic estetycznej wytrzymałości, zdaje się mówić: chodźcie wszyscy, dla każdego znajdzie się spłachetek ziemi, na którym coś się da zorganizować. Każdemu wedle potrzeb. W tej brzydocie jest metoda. Zaproszenie do wspólnego życia magnatów i śmieciarzy, hrabianek i wiejskich bab, Rosjan, Wietnamczyków i innych, wszystkich, wszystkich. Każdy znajdzie w Warszawie miejsce do życia. To miasto jest jak przytułek. Każdy może się tu poczuć jednakowo wyalienowany. Herzlich Willkommen!
Inną sprawą jest przerażające wysycenie naszej stolicy pamiątkami walk i męczeństwa. Gdzie się człowiek nie ruszy, granicę getta depcze i czuje się nieswojo. Psy srają na granice getta niepomne krwawej historii i to też jest straszne: sacrum obsrane przez profanum (wyjaśnienie użycia nieeleganckiego czasownika w trzecim akapicie). Na każdym prawie placu żołnierze przypominają o ofierze, którą złożyli dla mnie. (Aż jakoś głupio napić się wina. Rozrywka nie na miejscu. Czuję się winna pijąc chianti: czymże w końcu sobie zasłużyłam na takie dobre życie?).
Przez te martyrologie i męczeństwa, kiedy widzę na ścianie dworca dwa wiszące obok siebie, niezależne ogłoszenia: Nauka hebrajskiego i Transport, przeprowadzki, od razu myślę o eksterminacji Żydów. Znów czuję się nieswojo.Miasto opuszczam z niejakim uczuciem ulgi. Każdy ma taką stolicę, na jaką sobie zasłużył.
Znów podróż, za oknem znów zmysłowe pogorzelisko. Budynki we wsiach, miastach i miasteczkach brudne, okopcone, zagrzybione, zmurszałe, spleśniałe, poległe, śmiertelnie ranione wiecznym grzybem. Ciągle pada na nie deszcz. Przypomina o potopie? Żulia, której nie brak, leje do bram i przedsionków bez żenady, znacząc teren Polski wonią moczu. Młodzi obsikują ściany tagami, bo tych bohomazów chyba nie sposób nazwać graffiti. (Może zajmijcie się uprawianiem jakichś sportów)? Roślinność za to mamy u nas piękną, soczystą, bujną.
W mijanych miasteczkach najwięcej sklepów z odzieżą używaną i czynnymi nieustannie monopolowymi (monopolum mobile?). Monopolowe mają monopol na polską, skołataną duszę? Wąsaci mężczyźni szepcą pod nosami jakieś gniewne słowa (w moim kraju kwiat męski został skoszony przez powstania i upadki; upadków było znacznie więcej niż powstań; ostatni upadek – upadek samolotu pod Smoleńskiem). Wąsaci gniewają się, bo ich żony wydają za dużo na używaną odzież, maskując pod nią niedostatki życia codziennego? A może wódka znów podrożała?
Żony wąsatych: zatroskane Polskie Matki Boskie, królowe życia w lumpeksowych kreacjach, czarodziejki, które potrafią ugotować czterysta dań z ziemniaka. Czasem sobie myślę, że nasz kraj funkcjonuje właśnie dzięki nim, dzięki tym dzielnym kobietom z fabryk i pól. Dźwigają samotnie na steranych barkach swoich wąsatych, pijanych mężów, rodzą krnąbrne dzieci, by potem umrzeć cicho na raka szyjki macicy, niedocenione, zapomniane. Żyją w brzydkich blokach, umierają w brzydkich szpitalach. Bo przecież o brzydocie miało być.
Kto winien? Nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że wokół nas jest brzydko, bo sami jesteśmy brzydcy. Dajemy się zwieść blichtrowi dużych miast, kobietom w glazurze z drogich kosmetyków, wymodelowanym tak, jak każą im magazyny z modą, wymuskanym metroseksualnym mężczyznom, duchowym synkom niejakiego Beckhama, śliskim wirtuozom telewizyjnego wodzirejstwa i gładko ogolonym gębom polityków z gębami pełnymi frazesów. Gapiąc się w nasze telewizory zapomnieliśmy, że wszyscy jesteśmy przecież dziećmi wąsatych mężczyzn i zmęczonych kobiet. Obojętnie, jaką wdziejemy maskę, nasze korzenie sięgają doświadczeń najstraszliwszych zbrodni, udręczeń, niezawinionych śmierci i krwi, przelanej być może nadaremno. Bo czy o to walczyli nasi przodkowie? O te zaśmiecone ulice? O karkówkę za 9,99 za kilogram, o podróże po krainie mięsa i darmowe minuty daremnego gadania?
Cóż, chcąc czy nie, wszyscy jesteśmy częścią naszego polskiego krajobrazu. Nawet jeśli wypieramy prawdę, ona i tak jest w nas. To nasza wina, że jest tak brzydko! Ale co robić? Wszyscy przecież wyemigrować nie możemy. Od brzydoty naszej codziennej uciec się nie da. Nie sposób się od niej odgrodzić nawet najwyższym płotem wielkopańskiego, najprywatniejszego nawet osiedla. Ledwie elegancki pan wychynie za murek swojego sztucznego raju, a już mu wąsacz jakiś na buty wyglansowane napluje ordynarnie!
Więc co, co? Może podejdźmy do problemu terapeutycznie? Może powinniśmy zaakceptować tego potwora, pokochać naszą brzydotę polską, co dzień oswajać ją przez miłość i zrozumienie? Być może wtedy przestaniemy ją zauważać tak, jak nie zauważa się często domowników, mebli w dużym pokoju czy mijających nas na ulicy samochodów? Oswojony element krajobrazu znika sprzed oczu. I od razu robi się piękniej, nie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze