Gdzie jest wiza?
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuDo granicy w Desaguadero, położonej nad jeziorem Titicaca dojeżdżamy około 8 rano. Kobiety w pasiastych spódnicach nadal, jak tydzień temu, rąbią mięso - chyba nigdy nie schodzą z posterunku. Smakowicie parują potrawy w garkuchniach. Kury uciekają w popłochu przed rowerzystami. Wszędzie unosił się zapach fasoli.
Nasz pobyt w Boliwii dobiega końca. Widzieliśmy Salar de Uyuni — słoną pustynię z Isla Pescada, porośniętą gigantycznymi kaktusami.
Przyglądaliśmy się obchodom Wielkiego Piątku w Uyuni, biorąc udział w procesji wraz ze wszystkimi mieszkańcami miasta, wojskiem i policją. Odbyliśmy podróż „drogą śmierci” przez pogórze Yungas. Świętowaliśmy Wielkanoc na rynku w Coroico, miasteczku w dżungli, pijąc słodkie wino i zajadając czerwone banany w towarzystwie sympatycznych, młodych Boliwijczyków. Zostało nam 48 godzin na podróż do Limy, stolicy Peru, skąd mieliśmy odlecieć do Polski. 1200 kilometrów do przejechania!
Po ostatnich dniach spędzonych w podłych pojazdach, trzęsących się na nie mniej podłych drogach, postanawiamy zafundować sobie odrobinę luksusu i wsiadamy do luksusowego autobusu turystycznego, który ma nas zawieść do Cuzco w Peru. Szczękając zębami docieramy raniutko na dworzec autobusowy w La Paz, stolicy Boliwii.
Sprawnie odprawiono nas na stronie boliwijskiej. W doskonałych humorach stawiliśmy się na odprawę paszportową w brudnym pokoju Ministerio del Interior po stronie peruwiańskiej.
— Donde esta visa multiplica? (Gdzie wiza wielokrotnego przekraczania granicy?) - zapytał urzędnik.
Głupie pytanie! Skąd mamy wiedzieć, gdzie ona jest, skoro nie ma jej w naszych paszportach? Okazuje się, że mamy wizę uprawniającą do jednokrotnego przekroczenia granicy Peru i zrobiliśmy to ponad miesiąc temu lądując w Limie. Teraz możemy pogadać sobie z konsulem Peru w La Paz, oddalonym o 120 kilometrów. Klimatyzowany autobus turystyczny rusza w tumanach kurzu. Na placu, wśród biegających kurczaków, stoją jedynie nasze plecaki. Podnosimy je i idziemy na stronę boliwijską prosić o anulowanie pieczątek wyjazdowych. Już za szlabanem dopadają nas żołnierze służby granicznej i zapraszają na rewizję osobistą. Nie może tak być, żeby piątka zarośniętych i wychudzonych gringos łaziła sobie swobodnie po granicy państwowej! W pokoju dwa metry na dwa, z niemiłosiernie brudnym oknem i poobijaną gipsową figurką Matki Boskiej przyozdobioną papierkami po cukierkach, siedzi czterech funkcjonariuszy, każdy z brakującym zębem i każdy z ochotą na parę dolarów. Przetrząsają nasze plecaki i kieszenie. Najbardziej zainteresowały ich nasze paski ze schowkami na pieniądze, z założenia niewidoczne dla rabusiów. Dobierają się do misternie złożonych 4 studolarówek. Jeden ze strażników zaczął je uważnie oglądać, zręcznie chowając jeden z banknotów w mankiecie koszuli. Pomimo stresującej sytuacji i przegranej pozycji rewidowanych, podnieśliśmy krzyk. Pieniądze wróciły do nas, ale my trafiliśmy do szefa posterunku granicznego. Jako jedyna znająca trochę hiszpański zostałam dopuszczona przed oblicze najwyższego. Klaruję mu, że wracamy do La Paz po wizę i mamy bardzo mało czasu.
— Nie możecie wjechać do Boliwii, bo musicie mieć wizę – uśmiecha się do mnie El Chefe, prezentując imponujące braki w uzębieniu.
— Jak to? Przecież wjechaliśmy do Boliwii tydzień temu i nie potrzebowaliśmy wizy — robię wielkie oczy.
— Ale tu jest napisane, że Polacy jej potrzebują — z satysfakcją wymachuje mi przed nosem brudnym świstkiem.
No to ekstra – myślę — do Peru nie wjedziemy, bo mamy złą wizę, do Boliwii nie wrócimy, bo wizy nie mamy. Przyjdzie nam zamieszkać na granicy i zająć się hodowlą kurczaków!Wiedząc, że El chefe buja i chce od nas łapówkę, po raz drugi w tym kraju postanawiam użyć kobiecego fortelu. Robię minę skrzywdzonego kota a łzy, jak grochy ciekną mi po policzkach. Boss patrzy na mnie z zakłopotaniem, nie bardzo wiedząc, co począć z rozczochraną, chudą gringą. Widzę, że ma mnie dość.
Nie będzie mi tu ryczała w gabinecie – mówi do swoich kompanów, każąc mi iść za sobą. Idziemy na stronę peruwiańską w celu potwierdzenia zeznań. Po kilku godzinach dostajemy pozwolenie na powrót do La Paz, ale na granicy mamy się stawić jeszcze tego samego dnia, bo nie mogą nam anulować pieczątek wyjazdowych. Oficjalnie nie ma nas w Boliwii…
Skrajnie zmęczeni i głodni łapiemy lokalny busik do La Paz. Siedzenia pojazdu przystosowane są do wzrostu Indian, więc spędzamy podróż trzymając kolana pod brodą i obserwując Indianki w melonikach zajadające się fasolą. Busik zatrzymał się w okolicy starego cmentarza w La Paz. Na latarniach dyndają zniszczone kukły ludzkich rozmiarów, do ich piersi przyczepione są tabliczki z napisem Ladrones a la muerte (śmierć złodziejom). Na ten widok odczuwamy coś w rodzaju sadystycznej przyjemności. Jest godzina 15.30. Na zrobienie zdjęć do wizy i dopięcie wszystkich formalności zostaje nam dziewięćdziesiąt minut. Dokument musimy otrzymać jeszcze tego samego dnia, inaczej nie zdążymy na samolot do Polski.
Proszę nas zawieść do punktu, gdzie możemy zrobić zdjęcia, a następnie do konsulatu peruwiańskiego – mówię do kierowcy taksówki, kiedy próbujemy się do niej wepchnąć wraz z pięcioma wielkimi plecakami. Po 30 minutach ostrej jazdy pod bardzo stromą górę, w oparach benzyny i w wielkim ścisku dotarliśmy do (nie wierzę własnym oczom!) wieży widokowej! Kierowca zawiózł nas do najwyższego punktu w mieście i z dumą oświadcza, że stąd zrobimy najładniejsze zdjęcia panoramy miasta…
Byłam bliska płaczu. Ale ze mnie kretynka! Jak mogłam mu nie powiedzieć, że chcemy zdjęcia do wizy?! W języku migowo-hiszpańskim tłumaczę kierowcy pomyłkę. Nie zważając na czerwone światła i ograniczenia prędkości dowozi nas do serwisu fotograficznego. Robimy sobie portrety, z których każdy nadaje się do kartoteki policyjnej. Ze zdjęć spoglądają wychudzone, ogorzałe twarze, zarośnięte i nie pierwszej czystości. Chwytamy odbitki i lotem błyskawicy, a raczej ekspresowej taksówki zjawiamy się w konsulacie o 16.40, czyli 20 minut przed zamknięciem. Ochrona patrzy na nas podejrzliwie, ale wpuszcza do środka. Chyba nigdy nie widzieli takiej desperacji w oczach. Sekretarka konsula, sztywna, jakby połknęła kij, informuje nas, że konsul poszedł na urlop a wizę możemy otrzymać najwcześniej pojutrze.
Teraz nie tylko ja mam mordercze myśli. Twarze moich kolegów zdradzają gotowość na wszystko. Przed oczyma stanęły nam wypowiedzenia z pracy, góra wydanych pieniędzy na zmianę rezerwacji i inne kłopoty. Chwilowo starcza nam sił jedynie na strajk okupacyjny. Rozsiadamy się przed gabinetem konsula, prezentując obłocone buty, zakurzone plecaki i pogryzione przez insekty nogi. Oświadczamy sekretarce, że w takim razie poczekamy na konsula. Biedną kobietę musiała bardzo przerazić taka perspektywa, bo dzwoni po konsula. W ciągu pół godziny otrzymujemy wizy.
Na wzgórzu przy cmentarzu łapiemy busa do Desaguadero. Wieczorem docieramy do granicy, witani przez strażników, jak starzy znajomi. Bez problemu dostajemy pieczątki. Po kilku nocnych przesiadkach i próbie zdrzemnięcia się na zapchlonej podłodze autobusu, docieramy około 7 rano do Cuzco.
Nieprzytomni ze zmęczenia brudni i głodni - w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin jedliśmy tylko suche bułki — z radością witamy znajomy pensjonat Magnolia II. I pomyśleć, że wszystko przez złośliwe duchy ze Ajmarów! To moja wina, bo wcześniej nie dałam wam amuletów– mówiła Yvonne, nasza przyjaciółka w Cuzco, obdarowując nas magicznymi naszyjnikami z kamienia.
Od tej pory zabieram je w każdą podróż, jeżeli nawet tam nie ma duchów Ajmarów to znajdą się inne, gotowe sprawiać mi psikusy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze