Rodzicielski samosąd
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuWydawać by się mogło, że nie ma bezpieczniejszego miejsca niż przedszkole czy szkoła – wszak nad dziećmi czuwa grono pedagogów. Niestety w placówkach tych na dziecko czyha wiele zasadzek – może na przykład być szykanowane przez rówieśnika. Jest bezbronne, bo nauczyciel, jeśli w ogóle to zauważy, i tak ma związane ręce – prawami i dobrem dziecka, poprawnością polityczną i innymi wytycznymi. Wówczas do akcji wkraczają rodzice. Często ku oburzeniu ogółu.
Hanna (29 lat, wychowawczyni przedszkolna z Bydgoszczy):
— W przedszkolu pracuję czwarty rok. Chociaż jestem młoda, to widzę, jak dziwny jest ten świat. Kiedyś wszystko było inne – i dzieciaki, i rodzice, i oświata. Dziś nauczyciel nic nie może, za to i dzieci, i rodzice są roszczeniowi. Społeczeństwo jest przeczulone, więc nauczyciel musi uważać na to, co robi i mówi, żeby nie mieć kłopotów. W grupie mam prawie trzydzieścioro dzieci. Są maluchy spokojne, ale i takie, że bez kija nie podchodź. Na co dzień stosują argument pięści, stawiają się, kłócą z dorosłymi. Nie boją się niczego, nie czują respektu, są trudne. I zwierzchnicy, i rodzice patrzą mi na ręce. Czasem miałabym ochotę zareagować zupełnie inaczej, niż to robię. Tymczasem muszę być wyważona, nie wolno mi krzyczeć czy karać dziecka – wachlarz metod i narzędzi wychowawczych mam bardzo ograniczony.
Niedawno jeden z chłopców przeprowadził cykl zamachów na życie kolegi. Naprawdę nie ma w tym przesady, bo to były sytuacje, które zagrażały zdrowiu tego malucha. Jak się okazało, zazdrościł mu klocków Lego. Intensywnie dokuczał mu dzień w dzień – nie miał żadnych zahamowań. Nie wszystkie sytuacje widziałam, a ten poszkodowany chłopiec nie skarżył się. Po jakimś czasie przyszła jego mama. Weszła do sali i poprosiła, żebym podeszła. Zawołała tego małego oprawcę. Przykucnęła, spojrzała mu w oczy i głośno powiedziała, że jest łobuzem i jeśli jeszcze raz dotknie jej syna, to mu przyłoży tak, że go wyrwie z butów. Skoro ani mamusia, ani tatuś, ani pani w przedszkolu nie dają mu rady, to ona może zrobić z nim porządek. Chłopiec zamarł, a ja… Ja też. Musiałam zareagować jak pedagog, ale prywatnie cieszyłam się, że sprawa przybrała taki obrót. Pomyślałam, że może wreszcie ktoś dotrze do tego dzieciaka i skończą się nasze problemy (bo dziecko jest bardzo trudne, agresywne i konfliktowe). Zresztą sama, gdybym tylko mogła, dałabym mu klapa gdzieś w ciemnym kącie. Nie dziwię się tej matce i innym rodzicom, że tak żywo reagują, nie interweniują u wychowawcy, a biorą sprawy w swoje ręce. Bo co tak naprawdę my, nauczyciele, możemy? Jesteśmy bezradni. Kiedyś można było dać linijką po łapach. A teraz? Upominamy, rozmawiamy, tłumaczymy, ale to na nikim nie robi wrażenia. Mogę czuwać nad bezpieczeństwem, ale dziecka nie wychowam, skoro nie robi tego dom.
Marlena (32 lata, architekt z Krakowa):
— Mój syn ma dziesięć lat i jest typem championa — dobrze się uczy, jest lubiany, odnosi sukcesy w taekwondo. Ponieważ jest dzieckiem temperamentnym, od zawsze uczyliśmy go, by trzymał nerwy na wodzy – żeby nie bił (bo miał takie zapędy, teraz jest bardzo stonowany). W zeszłym roku zdarzyło się, że prześladował go chłopak ze starszej klasy. Taki wyrośnięty głupek, który nie zdał co najmniej ze dwa razy. Kiedy chciał wyłudzić pieniądze, mój syn – który sięgał mu do pachy — się nie ugiął. Ośmieszył go, więc tamten chłopak, który terroryzował pół szkoły (grono pedagogiczne nie reagowało, rodzice też jakoś nie), znalazł na niego inny sposób. Brał go, że tak to ujmę, z zaskoczenia. Jednego dnia zepchnął go ze schodów. Mój syn zalał się krwią, nie mógł zareagować czy się bronić. Miał założone szwy na czole. Drugiego — podbiegł i ukuł go boleśnie cyrklem w okolice potylicy, po czym popchnął w grupę dzieci i uciekł. Trzeciego dnia podszedł od tyłu i przydusił go tak, że mój syn stracił na moment przytomność. Tego było za wiele. Niestety rozmowa z dyrekcją szkoły nic nie dała. Nauczyciele, pedagog i psycholog szkolny twierdzili, że owszem, wezmą się za to i wyciągną konsekwencje, ale tak naprawdę to mają związane ręce, a i rodzice chłopaka zawsze stoją za nim murem mówiąc, że to szkoła się na niego uwzięła.
Nie wiedzieliśmy, co robić. Nie mogliśmy zostawić syna samego. Powiedziałam mu, że cofam wszystko, co mówiłam o niestosowaniu przemocy. Odtąd wciąż ma nie bić, ale – cholera jasna! — bronić się musi. Mojego męża nosiło, nie mógł tego wszystkiego przeżyć, więc postanowił tamtego gówniarza postraszyć. Poszedł do szkoły, wziął go na stronę, a tamten… śmiał mu się w twarz. Przekomarzał się, prowokował. Mówił, że co mu zrobi, przecież dzieci się nie bije… Mój mąż mu przyłożył i rozwalił mu nos. Rozpętała się burza. Policja, media, nagonka, ogólnoszkolne zebranie, na którym nauczyciele i rodzice debatowali, co zrobić. To było piekło. Po pewnym czasie wszystko się uspokoiło, ale syna przenieśliśmy do innej szkoły. Niech tamten gamoń terroryzuje inne dzieci, a dorośli niech się temu spokojnie przypatrują. To nie na nasze nerwy. Po tym wszystkim mam wiele przemyśleń, ale także żal do rodziców, którzy po cichu dziękowali mojemu mężowi za to, co zrobił, a publicznie wypowiadali się w innym tonie. Wiem jedno – żyjemy w chorych czasach. Jeżeli szkoła jest niewydolna, a przebywanie na jej terenie zagraża zdrowiu i życiu dziecka, to nikt inny, tylko my – rodzice, musimy zadbać o bezpieczeństwo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze