Zgłaszam sprzeciw!
URSZULA • dawno temuKiedy czytam czasem w lokalnej prasie sformułowania typu: prężnie działająca wspólnota mieszkaniowa, parskam śmiechem i opluwam się poranną kawą. Wspólnota mieszkaniowa z definicji nie może prężnie działać, bo zrzesza zbyt dużo ludzi, a tym samym zbyt dużo poglądów. Moja wspólnota mieszkaniowa nie może natomiast działać w ogóle.
Wszyscy się dziwią, że polscy politycy nigdy nie mogą się w żadnej kwestii dogadać. Tak jak ostatnio — najpierw in vitro, potem związki partnerskie — nic się nie da uchwalić, nic się nie da postanowić, nikt się nie może z nikim porozumieć. Taka już nasza polityczna tradycja, że zgodnie z mądrym przysłowiem Gdzie dwóch Polaków, tam trzy punkty widzenia, jako naród nie umiemy po prostu prowadzić rzeczowej dyskusji na argumenty, tylko sprzeciwiamy się zdaniu oponenta po prostu dlatego, że inaczej nie wypada. Moim zdaniem winę za to ponosi zwyczaj liberum veto, który panował w XVII wieku w polskim sejmie i który dawał każdemu z posłów biorących udział w obradach prawo do zerwania ich i unieważnienia podjętych wcześniej uchwał (wyobrażacie sobie to w dzisiejszym sejmie?).
Zasada liberum veto wynikała ze — skądinąd również typowo polskiego — przekonania, że nawet gdyby prawie wszyscy posłowie zostali przekupieni, to na szczęście zawsze znajdzie się chociażby jeden sprawiedliwy, który sprzeciwi się przyjęciu szkodliwej ustawy. W ten sposób każdy dostawał możliwość stania się owym prawym niczym Batman bohaterem polskiego narodu, zerwania się nagle z krzesła, darcia szat na piersi i krzyczenia: Zgłaszam sprzeciw!, co pozostaje ulubioną czynnością Polaków po dziś dzień.
Takie postawy można dzisiaj obserwować nie tylko w sejmie, ale właściwie w każdym miejscu, w którym do podjęcia decyzji potrzebna jest więcej niż jedna osoba, na przykład we wszelkich radach, ze szkolnymi radami rodziców na czele. Z coraz większym rozbawieniem obserwuję także takie Reytanowe postawy w najbardziej przypadkowej z organizacji, w których mam przyjemność uczestniczyć, czyli wspólnocie mieszkaniowej. Kiedy czytam czasem w lokalnej prasie sformułowania typu: prężnie działająca wspólnota mieszkaniowa, parskam śmiechem i opluwam się poranną kawą. Wspólnota mieszkaniowa z definicji nie może prężnie działać, bo zrzesza zbyt dużo ludzi, a tym samym zbyt dużo poglądów. Moja wspólnota mieszkaniowa nie może natomiast działać w ogóle.
Kiedy wprowadziłam się do swojego wymarzonego mieszkanka, jako młoda i energiczna obywatelka od razu pomyślałam, że chciałabym mieć wpływ na to, co się dzieje z moją świeżo upieczoną kamienicą, która acz sympatyczna, wcale nie grzeszyła poziomem zadbania. Z zapałem neofity i nadzieją na zmiany w sercu udałam się więc na zebranie wspólnoty mieszkaniowej, które odbywa się w salce przy pobliskim kościele. Myślałam, o ja naiwna, że się przywitam, przedstawię, dowiem, jakie są bieżące kwestie podnoszone na zebraniach, wyrażę swoją opinię. Tak sobie mniej więcej wyobrażałam demokrację, ale nic z tych rzeczy. Kiedy weszłam do salki trwało tam właśnie niezwykle burzliwe głosowanie w sprawie obalenia zarządu, połączone z głośną kłótnią o zagubione pieczątki. Wszyscy obecni mieli więcej niż 50 lat, przekrzykiwali się nawzajem i wymachiwali rękami. Bałam się, że zaraz dojdzie do rękoczynów, więc uciekłam i postanowiłam się więcej nie mieszać w sprawy wspólnoty. Okazało się jednak, że to nie takie łatwe. Walka starego zarządu z potencjalnym nowym trwała i raz po raz znajdywałam w skrzynce pocztowej skserowane listy obu frakcji pełne wzajemnych oskarżeń, które najwyraźniej były dostarczane do skrzynek wszystkich lokatorów. I tak to sobie trwało kilka miesięcy w najlepsze, a kamienica wcale nie stawała się od tego bardziej wyremontowana.
Kiedy nowy zarząd został w końcu wybrany, widać było, że ma wielką ochotę coś zrobić — chciał dogadać się z prywatną firmą, która częściowo sfinansowałaby remont elewacji, chciał otworzyć stronę w internecie, która umożliwiałaby kontrolowanie płatności, i wreszcie — co mnie osobiście ucieszyło najbardziej — wybudować na podwórku zamykaną budkę na rowery. Niestety, natychmiast pojawiała się frakcja ludzi, którzy twierdzili, że część osób nie ma internetu, więc po co właściwie taka strona (i nie docierało do nich tłumaczenie, że przecież wciąż będą mogli płacić czynsz tradycyjnymi metodami), że nie wszyscy mają też rowery, więc wybudowanie za wspólne pieniądze budki, z której będzie korzystać tylko uprzywilejowana część mieszkańców, jest rażącą niesprawiedliwością społeczną. Umowa z firmą, która umożliwiłaby gruntowny remont elewacji spotkała się ze szczególnym sprzeciwem — na każdej klatce zawisły kartki informujące, że nowy zarząd chce nas oszukać i puścić z torbami zaprzedając firmie, która nas powyrzuca z mieszkań. Kiedy zarząd zaproponował, że można w takim razie wziąć kredyt na najbardziej palące naprawy, efekt był taki sam, tylko tym razem rolę złego ciemiężcy wyrzucającego ludzi z domów na kartkach porozwieszanych na klatkach odegrał bank. W ten sposób minęły dwa lata, a w kwestiach istotnych nie wydarzyło się nic.
Czas mija, kamienica się sypie, rower muszę codziennie wnosić do mieszkania po starych obdrapanych schodach. I kiedy sobie tak go wnoszę, zastanawiam się, czy kiedy do większości mieszkań wprowadzą się już ludzie z mojego pokolenia, dalej znajdą się chętni, żeby rwać koszulę na piersi na zebraniach zarządu w przykościelnej salce i wniebogłosy krzyczeć: Zgłaszam sprzeciw!, kiedy tylko ktoś wpadnie na pomysł, żeby coś ulepszyć lub naprawić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze