Bizneswomen z artystycznym pazurem
DOROTA ROSŁOŃSKA • dawno temuCzy można zarabiać w pięknym stylu i jednocześnie poprawiać wygląd świata? Clotilde, historyk sztuki z Belgii, zmieniła szare korytarze firm w galerie młodej sztuki polskiej. Natka, projektantka zabawek i właścicielka warszawskiej kawiarni stworzyła bajkowy świat dla dzieci bez kiczu. Z kolei Małgosia, projektantka mody, ulepsza wygląd gwiazd, także tych z Hollywoodu.
Czy można zarabiać w pięknym stylu i jednocześnie poprawiać wygląd świata? Clotilde, historyk sztuki z Belgii, zmieniła szare korytarze firm w galerie młodej sztuki polskiej. Natka, projektantka zabawek stworzyła bajkowy świat dla dzieci bez kiczu. Z kolei Małgosia, projektantka mody, ulepsza wygląd gwiazd, także tych z Hollywoodu.
Z projektantką Natką Luniak umówiłam się w jej kawiarni Kalimba Kofifi w Warszawie. To miejsce różni się diametralnie od sieciówek z kilkunastoma rodzajami kaw. Podłoga w fioletowo – zieloną kratkę zaskakuje. Z sufitu zwisa linowa huśtawka, a w centrum największej sali króluje drewniana zjeżdżalnia. To miejsce stworzone dla małych i dużych. W trzech salach wypełnionych kolorami i przedmiotami autorstwa Natki nie ma miejsca na disnejowski kicz. Każdy edukuje i uczy wrażliwości na estetykę. Na półkach z książkami zamiast Kubusia Puchatka czy Boba Budowniczego stoją książki polskich wybitnych autorów z niszowych wydawnictw dziecięcych jak Muchomor, Zakamarki czy Hokus-Pokus.
— Lokal znajduje się obok wielkiego ogrodu i placu zabaw na Żoliborzu. To jedyne takie miejsce w tej dzielnicy. Sama spędziłam tu swoje dzieciństwo. Teraz przyprowadzam tu swoje dwie córki - mówi Luniak — Od zawsze brakowało tu miejsca, gdzie można byłoby napić się kawy, umyć ręce po piaskownicy czy zmienić pieluchę.
Wcześniej w tym lokalu znajdowała się kwiaciarnia, a obok warzywniak. Gdy kwiaciarnię o metrażu 26 metrów kwadratowych zlikwidowano, Natka poszła do ZGN-u, by zaproponować wynajem tego miejsca na mały sklep i miejsce z kawą na wynos.
— Miałam dowiadywać się co dwa tygodnie, czy lokal zostanie wystawiony do przetargu. Robiłam tak przez rok i potem dałam sobie spokój – wspomina projektantka — W końcu mój znajomy zauważył, że na szybie lokalu wisi kartka z informacją o przetargu, który jest następnego dnia. Dałam wysoką cenę i wygrałam. Potem z mamą plułyśmy sobie w brodę, że mogłyśmy być mniej szczodre – śmieje się Natka.
Po remoncie powstał tu mały sklepik, gdzie można było także zamówić kawę na wynos.
Clotilde Simonis, właścicielka Latającej Galerii zaprowadziła mnie do siedziby firmy przez małe podwórko przy ulicy Burakowskiej w Warszawie. Po drodze mijałyśmy mały warsztat tapicera, stolarza, malowniczą graciarnię zarośniętą krzakami. Pośród takiego krajobrazu znajduje się właśnie mała galeria historyka sztuki, Belgijki, która z Polską związała się 9 lat temu. Zakochała się w Polaku i po studiach przyjechała tu z nim, by założyć rodzinę i rozpocząć wspólne życie. Stworzyła prestiżową galerię w małym lokaliku za 1300 złotych miesięcznie. Taka cena w tej lokalizacji to naprawdę niewiele.
— Nie planowałam własnej firmy. Zmusiła mnie do tego sytuacja – wyjaśnia Clotilde — Na początku nie znałam polskiego i znalazłam pracę w Instytucie Francuskim, gdzie uczyłam Polaków języka znad Sekwany. Jednak po kilku latach chciałam wrócić do zawodu historyka sztuki.
Niestety z powodu braku znajomości polskiego drzwi do polskich muzeów czy galerii były dla niej zamknięte. A pensja przewodnika po zabytkach Warszawy nie spełniała jej oczekiwań. Postanowiła połączyć biznes ze sztuką. Proponowała firmom, by wystawiały w swoich siedzibach młodą sztukę polską. Takie wydarzenie dawało im prestiż i reklamę, artyści mieli promocję i szansę na sprzedaż dzieł. Clotilde miała swoją pasję i pieniądze. Wtedy, w 2004 roku, symbioza ekonomistów z artystami była w Polsce czymś nowym. Dla Clotilde, wychowanej na Zachodzie, było to coś powszechnego. Wypełniła polską niszę w tej dziedzinie.
— Na rozpoczęcie firmy potrzebowałam jedynie 1000 złotych i własnego czasu, który poświęcałam na wizyty w Akademii Sztuk Pięknych, spotkania ze studentami sztuki i na rozmowy z przedsiębiorcami – mówi Simonis — Szybko doczekałam się pewnych obrotów, ale na wystarczającą dla siebie pensję musiałam poczekać rok.
Z Małgosią Dudek, projektantką mody spotkałam się w jej atelier na Chmielnej w Warszawie. Wynajmuje je od kilku miesięcy. Dużo tu zmieniła. Starą wykładzinę zastąpiła parkietem, a na sufitach założyła eleganckie stiuki i pałacowe żyrandole. To wyjątkowe miejsce. Lokal ma numer osiem, choć sąsiaduje z mieszkaniem o numerze dwa.
— W numerologii ósemka wiąże się z pieniędzmi, więc to chyba dobra wróżba – śmieje się Małgosia — Poza tym właścicielem mieszkania jest pani, która jest dyrektorką dużego domu mody w Paryżu. Mam nadzieję, że kiedyś się poznamy. Na razie mam kontakt tylko z jej pośrednikiem.
Choć Dudek pracuje teraz w Warszawie, zaczynała od małej pracowni pod Zieloną Górą jeszcze jako uczennica technikum odzieżowego. To wtedy zyskała pierwsze stałe klientki. Wykonała też pierwszą w swojej karierze suknię ślubną. Teraz sukienki ślubne jej projektu wypełniają cały pokój w warszawskim atelier. W Poznaniu ma swój salon ślubny natomiast pracownię w Raculi pod Zieloną Górą.
— Początki nie były łatwe – wspomina Małgosia Dudek — Administracyjne wymogi założenia firmy załatwiłam bardzo szybko i nie sprawiło mi to trudności. Jednak po roku działalności opuściła mnie moja wspólniczka w interesie. Zostałam ze wszystkim sama.
Oprócz projektowania zajmowała się stroną marketingową: jeździła po sklepach i klientach, oferowała swoje stroje w Internecie, pokazywała się na targach zagranicznych. Wysiłek się jednak opłacił. Zdobyła stałe kontrakty z zachodnimi klientami. Teraz w jej sukniach występują hollywoodzkie aktorki m.in. Katherine Heigl z serialu Chirurdzy, Madeline Zima z Californication czy Rachel Bilson z Jumper . Z kolei piosenkarka Macy Grey zamówiła trzy kreacje projektu Małgosi Dudek i niebawem będzie ją można w nich zobaczyć.
Schody, schody, schody…
Dla Natki Luniak schody w jej nowym biznesie zaczęły się już od remontu lokalu. Do małego sklepu po kwiaciarni dołączała co roku kolejne powierzchnie: po warzywniaku i serwisie telefonów. Na tej dużej powierzchni postanowiła stworzyć kawiarnię z prawdziwego zdarzenia.
— Zabijała mnie droga papierkowa. Nie potrafiłam okiełznać chaosu dokumentów i listy potrzebnych mi pozwoleń. Na szczęście odnalazła się w tym moja mama – wspomina Luniak — Gdy szła do jakiegoś urzędu bądź innej instytucji, wracała jako przyjaciółka pani z okienka. Oprócz wysłuchanej historii życia nowej znajomej wręczała mi przy obiedzie potrzebne dokumenty.
Tworząc punkt, w którym sprzedaje się jedzenie i napoje, nie można lekceważyć takich instytucji jak Sanepid. Poprzez różne obostrzenia remont wydłużał się, a budżet przeznaczony na renowację przekroczył planowaną sumę dziesięciokrotnie. Każde pozwolenie i niezbędny dokument kosztował młodą projektantkę średnio 3 tysiące złotych. Do tego przez pół roku musiała płacić czynsz nie zarabiając ani grosza.
— Powiększona restauracja istnieje już od roku, ale poczekam jeszcze trochę na zwrot zainwestowanych kosztów – mówi projektantka.
Na brak klientów nie musi jednak narzekać. W weekendy są tłumy, a w ciągu dni powszednich stali klienci potrafią przesiedzieć tu pół dnia i wrócić jeszcze na wieczorną herbatę.
Natka Luniak po wielu miesiącach prób w końcu dopasowała grupę pracowników. Ma wymarzoną menadżerkę Paulinę, która zdjęła z barków Natki prawie całą pracę organizacyjną i personalną. Po kilku porażkach z zatrudnieniem kogoś do obsługi biura Luniak ma w końcu idealną osobę.
— Zatrudniałam młode dziewczyny, które po kilku miesiącach zostawiały mnie z rozgrzebanym biurem. Zdarzyła i się pewna studentka marketingu i zarządzania, która po kilku miesiącach pracy postanowiła zostać artystką. Z dnia na dzień odeszła z pracy – wspomina Natka — Teraz zatrudniam pięćdziesięciolatkę, która spadła mi chyba z nieba. Nie rozumiem więc polityki pracodawców, którzy osoby po pięćdziesiątce skreślają na wstępie jedynie z powodu daty urodzenia.
Teraz Natka szuka przedstawiciela handlowego, który chłodnym okiem spojrzy na jej zabawki i pomoże rozwinąć ich sprzedaż.
— Nie jestem obiektywna, jeśli chodzi o moje zabawki – przyznaje Luniak — Nie potrafię na przykład przestać produkować mojej ulubionej Myszy, choć jej sprzedaż od lat maleje. Potrzebuję kogoś, kto nie będzie traktował mojej pracy aż tak emocjonalnie.
Dla Clotilde największym problemem była mentalność polskich przedsiębiorców, których gust artystyczny był odmienny od jej preferencji. Trudno wykształconemu historykowi sztuki przekonać czasem debiutanta w tej dziedzinie, że pewne obrazy są znacznie lepsze od tych, które przedsiębiorca uznał za urocze i pasujące do jego tapety w gabinecie. Ale wrodzona dyplomacja i klasa Simonis pomaga jej na co dzień w trudnych rozmowach o gustach.
By nabrać dystansu do własnego biznesu Clotilde stworzyła kolejną, mniej komercyjną markę Simonis Gallery, gdzie prezentowała sztukę najnowszą, w tym skomplikowane instalacje czy video art. Niestety nie przetrwała ona skutków światowego kryzysu. Ale Belgijka nie załamuje się. Ma już nowy pomysł – myśli o fundacji, która zajmie się jej nowym projektem. To kolejna nisza, gdzie Simonis widzi potencjał. Na razie to tajemnica.
Dla Małgosi Dudek schody w pracy nie istnieją. Każde niepowodzenie to dla niej tylko sprawa do załatwienia, nad którą trzeba nieco dłużej popracować. Jest tytanem pracy i potrafi spać po trzy godziny na dobę. Wyzwania projektowe? Dla niej nie istnieją.
— Szyłam i projektowałam już chyba wszystko. Stworzyłam nawet skórzany smoking do najnowszego teledysku Justyny Steczkowskiej, teraz tworzę dla niej oraz tancerzy cały zestaw strojów na trasę koncertową.
Narzeka jedynie na organizację pracy w polskich magazynach modowych.
- Jeśli pewne wydawnictwo robi sesję mody, za każdym razem pracuje z tą samą ekipą ludzi. Przez to naraża się na monotonię. Na Zachodzie jest odwrotnie. Każda sesja to nowa grupa specjalistów. Ich nowe spojrzenie i wybuchowa mieszanka pomysłów sprawiają, że powstają naprawdę niecodzienne projekty. Brakuje mi tego w Polsce – przyznaje Dudek.
Plany
Natka Luniak opiera swoją firmę na rodzinie. Mama jest jej prawą ręką, z kolei ojciec pomaga w sprawach technicznych.
— Jesteśmy bardzo zżyci i wspieramy się we wszystkim – mówi Natka — Oczywiście to mój projekt, ale każde zaangażowanie mojej rodziny przyjmuję z coraz większą otwartością i entuzjazmem.
Clotilde również ma wsparcie w rodzinie, zwłaszcza w mężu, który stworzył dla niej stronę internetową galerii. W samej firmie zatrudnia oprócz siebie tylko dwie młode dziewczyny.
Najwięcej ludzi ma pod sobą Małgosia Dudek. Dwie krojcze, osiem krawcowych i jedną asystentkę.
Jakie mają plany? Natka Luniak chce wrócić do projektowania zabawek. Tę pasję i jednocześnie pracę zaniedbała nieco na rzecz rozkręcenia kawiarni. Gdy Kofifi Kalimba stanęła na własnych nogach, Luniak zatęskniła za zabawkami.
Clotilde Simonis zaczyna pracę nad wspomnianą fundacją. Nie może się też doczekać planowanego miesiąca w Belgii.
— Mieszkając w Polsce jestem odcięta od swoich korzeni: rodziny i przyjaciół. Jadę tam na cały lipiec z dziećmi. To dla mnie najlepszy czas w roku - mówi.
Natomiast Małgosia Dudek planuje otworzyć butik w Londynie, ale to plany dopiero na najbliższy rok.
Więcej informacji: www.kalimba.pl
www.malgorzatadudek.com
www.latajacagaleria.com
Zdjęcia: Natki Luniak pochodzą z archiwum prywatnego bohaterki
kreacji Małgorzaty Dudek: fotografie czarno-białe — Ben Cope, fioletowa sukienka z wybiegu — Anna Szopińska/Idmultimedia)
Clotilde Simonis pochodzą z archiwum prywatnego bohaterki
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze