Dlaczego nie lubią świąt
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuDla większości ludzi święta to niezwykle piękny czas. Niektórych entuzjastów przedświąteczne szaleństwo ogarnia już z końcem listopada, ale są i tacy, u których zbliżająca się gwiazdka powoduje szybsze bicie serca. Dla nich święta Bożego Narodzenia to koszmar, wielki stres i czas, który chcieliby przespać.
Henryka, emerytka z Olsztyna:
— Wychowałam się na wsi, mieszkałam w wielkim, starym dworku. Oprócz moich rodziców, mnie i brata, mieszkali tam dziadkowie i rodziny moich dwóch ciotek. Podczas świąt ledwo mieściliśmy się przy wielkim, okrągłym stole mojej babci. Nasze Boże Narodzenie było pełne czaru — zawsze mieliśmy ogromną choinkę, dwanaście potraw i sianko pod obrusem. To był czas dla rodziny – rozmawialiśmy, śpiewaliśmy kolędy, obowiązkowo chodziliśmy na pasterkę i na spacery do pobliskiego lasu.
Kiedy wyszłam za mąż, nadal jeździliśmy na wieś do dziadków. Pierwsza zmarła babcia, krótko po niej dziadek, a gdy odeszli moi rodzice, Boże Narodzenie zaczęliśmy spędzać z dzieciakami w domu, tylko we czworo. Miło je wspominam, choć cicho u nas było i spokojnie. Kilka lat temu zmarł mój mąż, pierwsze święta bez niego spędziłam w domu syna, z jego żoną i wnuczkami. A dwa lata temu w wypadku samochodowym zginął mój syn. Wtedy się załamałam.
W międzyczasie moja córka z rodziną wyjechała na stałe za granicę, ponieważ zięć dostał tam bardzo dobrą pracę. Zostałam sama, moja synowa i wnuki odcięli się od bolesnych wspomnień, nie pamiętają o mnie ani na co dzień, ani od święta. Zazwyczaj nie czuję się samotna — wynajmuję pokoje studentom, mój dom tętni życiem. Poza tym ciągle coś robię — mam przyjaciółkę, chór przykościelny i klub seniora. Dramatycznie zaczyna się robić dopiero przed świętami. Choć mam pokusę, by nakryć się kołdrą i zasnąć przynajmniej do sylwestra, to dźwigam się i celebruję te chwile.
Na wigilię pięknie, choć skromnie nakrywam do stołu — robię sobie pierogi z grzybami, jakąś rybkę, postną kapustkę. Mam mała choineczkę, włączam kolędy. Zawsze się roztkliwiam, oglądam zdjęcia najbliższych – wnuczków, dzieci, rodziców. Ciężko jest mi wtedy, smutno i pusto.
Janina, emerytka z Elbląga:
- Święta to dla mnie istny koszmar. Nie dość, że przygotowania do nich są bardzo wyczerpujące, to w czasie świąt nie mam szans na to, żeby odpocząć — czuję się, jakbym mieszkała na wyjątkowo ruchliwym dworcu. Jestem wdową, mam dwie zamężne córki i czworo wnuków, oprócz nich na święta goszczę jeszcze rodziców zięciów. Mam duży dom, więc od lat wszyscy na święta zjeżdżają do mnie – niezależnie od tego, czy kogoś zapraszam czy nie. Teoretycznie powinnam być szczęśliwa, że choć na co dzień jestem sama, mam z kim podzielić się opłatkiem. I cieszę się, niemniej najchętniej widziałabym ich wszystkich przez godzinę, góra dwie — po prostu nie mam ani sił, ani ochoty, ani pieniędzy na tyle potraw. A może za stara już jestem na ten rozgardiasz, może za bardzo polubiłam samotność?
Ludziom święta kojarzą się z wypoczynkiem, spokojem, wytchnieniem. Mnie nie. Niemal cały ciężar przygotowań spoczywa na moich barkach. Kilka tygodni przed świętami sprzątam, znoszę do domu siaty z zakupami, już na kilkanaście dni przed wigilią muszę zacząć przygotowania w kuchni. Lepię pierogi, piekę mięsa, smażę. Potem to wszystko mrożę, by później jakoś obsłużyć całą imprezę, no inaczej się nie da. Pieczeniem ciast na szczęście zajmują się teściowe moich dziewczyn. Córki owszem, niby chcą mi pomóc, ale każda z nich ma dwoje dzieci i prawdę mówiąc wolę, żeby zajęły się nimi, niż robiły mi zamęt przy garach.
W wigilię jest miło, a nasz stół przypomina reklamę z telewizji. Tylko, że ja jestem tak strasznie zmęczona… Najgorzej jednak jest, kiedy opadną już wigilijne emocje, a podniosły nastrój zastąpi świąteczna stagnacja. Wszyscy leniuchują, drzemią, a ja marzę o tym, by też poleżeć na kanapie, przeczytać książkę, by odzyskać ciszę i spokój. Tymczasem ostatkiem sił znoszę ten chaos: wrzeszczące dzieci, dudniący telewizor, ciągłe paplanie o niczym. Wycieńczona biegam między garnkami i marzę, by ten koszmar jak najszybciej się skończył!
Maria, plastyczka z Warszawy:
— Nigdy nie lubiłam świąt. Od kiedy pamiętam moi rodzice darli ze sobą koty, co jakiś czas fundując sobie separację. To była wyjątkowo niedobrana para: ojciec był adwokatem – spokojnym i wiecznie podpitym, matka do dziś jest krzykliwą, apodyktyczną panią dyrektor. O ile na co dzień jakoś byłam w stanie znosić te ciągłe awantury, o tyle grudzień rozbijał mnie totalnie. Kiedy moje koleżanki z wypiekami na twarzach kompletowały prezenty dla najbliższych, mnie wykańczał stres, nerwy i przedświąteczna szarpanina. W naszym domu właśnie wtedy kłótnie przybierały na sile, a fochy matki stawały się nie do wytrzymania. Ojciec więcej pił, a im było bliżej świąt, tym matka rozkręcała się coraz bardziej: to wrzeszczała na ojca, że ten nie pomaga, to na mnie, że niedostatecznie wspieram ją w świątecznych porządkach. Zawsze za wolno wycierałam kurze, zbyt niedokładnie myłam okna, a po moich zabiegach boazeria nigdy nie lśniła wystarczająco. Do tego te niekończące znoszenie do domu żarcia, nerwówka związana z pieczeniem ciast, których nikt nie chciał jeść – koszmar, naprawdę koszmar!
Kiedy inni wyczekiwali pierwszej gwiazdki, szukali podarunków pod choinką, dzielili się opłatkiem i śpiewali kolędy, moi rodzice zwyczajowo robili podział majątku i licytowali się, kto w życiu popełnił więcej błędów. Ja tymczasem siedziałam nad zimnym barszczem i w myślach pakowałam walizki, marząc, by uciec w góry, nad morze, gdziekolwiek – byleby najdalej stąd.
Dziś mam swój dom i męża. Mój tata od lat nie żyje, za to na święta często zapraszamy moją matkę. Choć bardzo się staram, nie umiem wykrzesać z siebie świątecznego entuzjazmu, nie ogarnia mnie przedświąteczne szaleństwo. Nie sprzątam, nie gotuję ton jedzenia, robię symboliczne, skromne prezenty. Może dlatego, że już na początku grudnia wchodzę w przedrozwodowe, małżeńskie klimaty; co roku nie umiemy z mężem dojść do porozumienia, z kim mamy spędzić nadchodzące Boże Narodzenie – z moją teściową u niej, czy z moją matką u nas. Towarzystwo tych dwóch kobiet przy jednym stole wyklucza się, bowiem panie szczerze się nienawidzą, a swe uczucia manifestują nie przebierając w środkach. I tak tradycji staje się zadość — każda wigilia to znów rodzinne niesnaski, to milczenie lub kłótnie miedzy mną a mężem.
Prawdę mówiąc, najchętniej spełniłabym swoje marzenie z dzieciństwa i na okres świąt wyjechałabym gdzieś daleko. Chociaż kto wie, może jeszcze w tym roku porzucę to rodzinne piekło i skorzystam z oferty last minute?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze