Tylko pies
EWA PAROL • dawno temuFaktycznie, co ja się przejmuję psem – na świecie wojny, ludzie umierają od kul i z głodu, wybuchają pociągi. Wszystko racja, nic na to nie poradzę, tylko co by było, gdybym powtórzyła moim rodzicom: to tylko pies. Ich pies, kiedyś też mój, ma ponad czternaście lat i bardzo choruje. Starają się zrobić wszystko, żeby mu jeszcze pomóc – bo dla nich to nie jest „tylko pies”, ale prawdziwy przyjaciel.
Nie powinnam wracać do domu przed dwudziestą drugą. Zawsze wtedy coś się wydarza, a i ja jestem trochę mniej zmęczona i nie mam tak stępionej uwagi na świat zewnętrzny. Idę sobie spokojnie chodnikiem do domu (dzienną dawkę pośpiechu dostarczyłam organizmowi wcześniej), już prawie mam skręcać do mojej klatki, a tu na trawniku siedzi ogromny, kudłaty pies. Bynajmniej nie z własnej woli – jest na smyczy, smycz zaś przywiązana do drzewa tak, że pies może tylko siedzieć w jednym miejscu, ewentualnie wstać lub się położyć, jeżeli się postara.
Widok dosyć dziwny, delikatnie mówiąc. Może ktoś go zostawił i poszedł do sklepu? Nie, to bez sensu – sklep jest po drugiej stronie ulicy i w dodatku już nieczynny. Zaczynam się nerwowo rozglądać wokoło, ale nikogo nie widać. „Piesku, co ty tu robisz?” – zagaduję, chociaż wcale nie liczę na to, że mi ludzkim głosem odpowie, w końcu Wigilia była już dość dawno… Zyskuję tylko tyle, że pies wstaje, zaczyna na mnie przenikliwie patrzeć i merdać ogonem. Mogę go teraz zobaczyć w całej okazałości – to ogromny owczarek kaukaski, to znaczy ogromny nawet jak na tę rasę.
Z kościoła, który jest tuż obok mojego bloku, po wieczornej mszy zaczynają wychodzić babcie w identycznych płaszczach i beretach (w zasadzie nie powinnam tak ich nazywać, bo pewnie sama też kiedyś tak będę wyglądać i się ubierać, ale mniejsza o to, wróćmy do meritum, czyli do psa). Jedna z nich kieruje się w moją stronę, chyba mieszka w tej samej klatce co ja. „Dobry wieczór, czy wie pani, czyj to pies?” – pytam i przy okazji słyszę, jak zaczynają mi szczękać zęby, w końcu jest z minus pięć, jak to w styczniu. „Niech się pani nie martwi, to pies takiego pana, który jeszcze jest w kościele, zaraz po niego przyjdzie, na pewno przyjdzie, nie zostawi go… – sąsiadka macha uspokajająco ręką – Niech już pani idzie do domu, bo zimno”. Otwieram oczy coraz szerzej: „Ten pies tu godzinę siedzi na mrozie przywiązany do drzewa? To ja poczekam i sobie z TYM PANEM porozmawiam!”.
Właściciela nadal nie ma, ja natomiast troskę o psa przypłacę chyba grypą. A jak nie przyjdzie, to co zrobię? Nie mogę zabrać tego kaukaza do domu, zająłby mi całe mieszkanie, poza tym nie mam czasu na psa… Schronisko? Jeszcze gorzej. Jak teraz udam, że wszystko OK, pójdę do domu, to i tak ciągle będę o nim myśleć, co robić?
O, idzie facet, ani trochę się nie spieszy. Zbliża się do psa. Czuję, że teraz muszę coś powiedzieć, żeby popamiętał, bo jak nie, to całe moje stanie tu pójdzie na marne.
JA: To pana pies? On tu tak całą godzinę siedział przywiązany?
FACET: Mój, ale on ma grubą sierść, wcale mu nie zimno…
JA: Tak? To dlaczego się cały trzęsie? Pan by chciał sam tak sobie posiedzieć na dworze godzinę?
FACET: On się trzęsie, bo się zdenerwował, o co pani chodzi?
JA: Nic dziwnego, że się zdenerwował, jeszcze powinien pana ugryźć! To z pana taki cholerny dobry katolik (chciałam powiedzieć coś gorszego, na ile sama siebie znam, ale się powstrzymałam, kulturalna awantura bez pyskówek jest skuteczniejsza), że w środku tygodnia pan do kościoła lata, a pies przywiązany godzinę do drzewa, i to ma być spacer czy co?!
FACET: Ugryźć? Ale on jest bardzo łagodny…
JA: Tak? Nie widzę tabliczki „Uwaga, łagodny pies”. To pan tyle w tym kościele siedział, modlił się pan, a męczenie zwierząt to nic?
FACET (zniecierpliwiony): O co pani chodzi? To tylko pies… Przecież byłem na mszy, a nie na piwie…
JA (wzburzona, może za bardzo?): Jasne! Tylko pies, łagodny, pan w kościele… A o świętym Franciszku to pan, taki dobry katolik, słyszał? On mówił, żeby kochać zwierzęta, i co? A owczarek kaukaski to jest na takiej liście niebezpiecznych ras i nie można go zostawiać bez opieki i kagańca. Jakby się na kogoś rzucił, jednak ugryzł, np. dziecko (dziecko to najlepszy argument, zawsze działa, gdybym powiedziała, że mnie pogryzł, to by się facet jeszcze ucieszył)? Wtedy by można wezwać straż miejską, psa by zabrała, a panu wlepiła mandat!
FACET: Ależ proszę pani… Nic się nie stało, to tylko pies, ja go zaraz zabieram do parku.
JA: Mam nadzieję, że tu więcej tego psa przywiązanego nie zobaczę, bo jeżeli tak, to sama wezwę straż miejską i dopiero będzie pan miał!
Facet razem z psem oddalił się szybko i bez dalszych komentarzy, w myśl zasady, że z wariatami się nie dyskutuje, zwłaszcza agresywnymi…
Przypomniałam sobie tę sytuację teraz, po paru miesiącach. Szczególnie jedno zdanie, które powtarzał jak mantrę: „To tylko pies”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze