Długa droga nad Jezioro Wiktorii (część II)
MARTA ZIELONKA • dawno temuPiękna jest ta dzisiejsza noc, i chociaż jest chłodno, nie sposób siedzieć przy zamkniętym oknie. Okno jest więc otwarte, ale ten nocny, chłodny wiatr miast chłodzić, jak w ciągu dnia, mrozi. Przykrywam się więc kurtką. W autobusie zrobiło się cicho. Ci, którzy nie śpią, obserwują świat za oknem. A jest co oglądać. Raz po raz kierowca zwalnia by dać pierwszeństwo małpom. Gdy jedziemy wzdłuż granicy Maasai Mara, najbardziej znanego w Kenii Parku Narodowego, mija nas stado kilkunastu zebr.
W autobusie
Do Nairobi dojeżdżamy nocą. Część pasażerów wysiada. Ich miejsca zajmują inni.
Teraz się cieszę, że siedzimy w ostatnim rzędzie. Nikt się koło nas nie przepycha, nikt nie podrzuca toreb z jedzeniem czy z ubraniami. Siedzimy sobie spokojnie, bacznie się wszystkiemu przyglądając. My, usadowione na tyle pojazdu, stajemy się obserwatorkami ludzkich zachowań. Przyglądam się więc młodej matce trzymiesięcznego maleństwa – dziecko z takim przejęciem bawi się chustą matki, staruszkowi zajadającemu się ryżem, dwóm młodym chłopakom, którzy cieszą na spotkanie z dawno nie widzianą rodziną.
Ja tylko patrzę i nie mogę się napatrzeć. Ja, Kenia, zebry, noc – magia. Są takie obrazy, które człowiek nosi ze sobą przez całe życie, takie, o których nie można zapomnieć, które przypominają nam siebie z tamtego okresu. Wiem na pewno, że tak będzie z tą chwilą.
Do granicy kenijsko-tanzańskiej dojeżdżamy o 9 rano. Młody Kenijczyk ze straży pogranicznej „wyprasza” wszystkich z autobusu i wskazuje kenijskie biuro imigracyjne. Biuro to omijamy (Jola i ja) szerokim łukiem i od razu kierujemy się do tanzańskiego biura imigracyjnego. Pieczątka tanzańska, jak się okazuje, do przekroczenia granicy jednak nie wystarczy. Musimy cofnąć się do biura imigracyjnego Kenii i z kenijską pieczątką mamy wrócić. Tanzańczycy są bardzo mili, tłumaczą, że autobus na nas poczeka (już tylko na nas, bo pozostali pasażerowie wszystko załatwili), że nie mamy się niczym przejmować.
Drzwi do kenijskiego biura imigracyjnego są otwarte, jest przecież tak ciepło. Wchodzimy. Podaję paszport. Oficer się uśmiecha i pyta skąd znam suahili, jak długo byłam w Kenii i takie tam. Po chwili prosi o paszport Joli i wtedy uśmiech zamienia się w dziwny grymas, w końcu — przechodzi w złość.
— Kwa nini hana visa ya kuingia hapa? - Dlaczego ona (Jola) nie ma wizy wjazdowej?
Tłumaczę, że kiedy przekraczałyśmy granicę tanzańsko — kenijską kilkanaście godzin temu, nikt od nas takowej wizy nie żądał. Tłumaczę, że Jola nie wiedziała. Oficer się wścieka. Mówi, że będzie musiał aresztować Jolę i… nie sposób mu nie wierzyć. Korzystając z zamieszania spowodowanego tym, że wchodzi jakaś większa grupa, uciekamy. Biegniemy co sił w nogach. Ustalamy, że Jola przebiegnie przez granicę tanzańską i od razu wskoczy do autobusu. Ma biec koło krzaków, potem koło płotu… powinno się udać. A jednak nie. Zatrzymuje ją tanzański urzędnik tłumacząc, że konieczna jest jeszcze wiza wjazdowa do Tanzanii i pieczątka. Ależ my to wszystko wiemy!!! Ech…
Po minucie stoimy już w biurze imigracyjnym Tanzanii. Modlę się w duchu, żeby nas puścili. Jola wizę tanzańską przecież ma, przyleciała w końcu do Dar. Tanzański urzędnik bierze mój paszport i wbija pieczątkę, po czym otwiera paszport Joli. Marszczy brwi i pyta, dlaczego Jola nie ma wizy kenijskiej, przecież nam wyjaśniał, że bez tego nie wjedziemy do Tanzanii. Tłumaczę, że Kenijczycy trochę nas nastraszyli, że aresztują Jolę, że przecież Jola tylko przejeżdża przez Kenię, że naszym celem jest Tanzania (pokazuję bilet autobusowy). Proszę, żeby nas puścił.
— Aaa, watu wa Kenya wana mambo siku zote. Safari njema ndani ya Tanzania - Aaa, ci Kenijczycy zawsze się czegoś czepiają. Miłego podróżowania w Tanzanii.
Dziękujemy i radosne wybiegamy uśmiechając się do naszych wybawców. Ach, Tanzańczycy są wspaniali!
Musoma, 17 lutego
W Musomie jesteśmy o 10.30. Hotel znajdujemy całkiem przypadkiem — ot tak, pytając o jedzenie. Dostajemy pokój o nazwie Kenya. Potem chapati, wymiana pieniędzy, wycieczka nad zatokę, skąd rozpościera się bajeczny wprost widok na stare łódki, małą wysepkę i drugi brzeg. Siadamy w słońcu na ciepłych kamieniach próbując nadać skórze śniady kolor. Poznajemy rybaka, który nie opuszcza nas ani na chwilę. Zaprasza nas do swojego do domu. Miał dobry dzień, połów się udał. Widząc jednak jego żonę zajętą mnóstwem domowych spraw, decydujemy się wracać do hotelu. Tam odpoczywamy, a po pół godzinie schodzimy nad brzeg jeziora. Kobiety smażą tu ryby, rybacy zwijają sieci, a miejscowi młodzieńcy próbują sprzedać nam jakieś narkotyki. Nie potrzebujemy, nie palimy. Odchodzimy obserwując ich, jak przenoszą się z małego pomostu na starą barkę. Wszystko to dzieje się przy zachodzącym słońcu — olbrzymiej, czerwonej kuli. Czas wracać do hotelu.
Nasz pokoik o groszkowych ścianach ma jedno małe, okratowane okno i zieloną, słabo świecącą żarówkę. Ach, trudno pisać przy takim świetle i trudno cokolwiek znaleźć. Myjemy się w wodzie, którą małymi kubkami nabieramy z wielkiej zardzewiałej beczki.
Wieczór spędzamy w barze hotelowym w towarzystwie Edwarda, studenta mikrobiologii (Ed mieszka w pokoju o nazwie Nigeria). Jest przyjemnie, zabawnie, cykady dają koncert, a zapach świeżych ryb smażonych na oleju kokosowym wzmaga apetyt.
W nocy prawie nie zmrużyłam oka. To ogromy karaluch, który wybrał sobie nasz pokój, wprowadził zamęt. My też narobiłyśmy szumu, ściągając do pomocy: Edwarda, kierownika hotelu i stróża nocnego. Kierownik hotelu przybiegł z jakimś proszkiem, wysypał go wokół łóżek i kazał czekać. Mende (karaluch) się jednak nie pojawiał. Potem wyciągnęłam latarkę, Edward przyniósł swoją, kierownik hotelu też. Wszyscy szukaliśmy. W końcu zauważyłam go przy łóżku Joli. Edward go pokonał. Rano zmieniamy hotel.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze