Trzydziestka to nowa dwudziestka? Oszukujemy się?
MARTA KOWALIK • dawno temuSocjolodzy mówią, że wydłuża nam się młodość. Albo nie tyle młodość, co okres między dzieciństwem a wzięciem życia we własne ręce. Pokolenie urodzone w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych nie wyprowadza się z domów rodziców, nie buduje stałych związków i nie ma swojego potomstwa. Część w wieku lat trzydziestu udaje, że ma dwadzieścia. Na co czekają?
Najprościej odpowiedzieć: na pracę. Tak przynajmniej mówi Natalia, zeszłoroczna absolwentka psychologii. Ma dwadzieścia sześć lat i wciąż mieszka z rodzicami:
— Czuję się ofiarą kryzysu. Nie wiem, kiedy zacznę żyć jak normalny, dorosły człowiek. To nie jest tak, że nie chcę się wyprowadzić i być samodzielna. Ale jak, skoro w Warszawie nawet kawalerka kosztuje półtora tysiąca miesięcznie? A ja ciągle jestem na stażu. Już trzecim. Kilka miesięcy byłam w dziale HR, potem stażowałam jako psycholog w domu dziecka, a teraz w agencji reklamowej. Wszystko za grosze. Jeszcze powinnam się cieszyć, że cokolwiek mi zapłacili, bo teraz większość staży jest bezpłatna. Nie, nie widzę w tej chwili szansy na stałą pracę. Może wybrałam zły kierunek studiów i może to wszystko moja wina, trzeba było iść na politechnikę? Ale z drugiej strony: kiedy szłam na studia, musiałam pokonać jedenaście osób na jedno miejsce. Te studia naprawdę wydawały się perspektywiczne, wszyscy wokół tak mówili – Uniwersytet Warszawski, dwa języki, z pewnością sobie w życiu poradzisz. Ale jakoś sobie nie radzę.
Rodzice oczywiście uważają, że to moja wina. Twierdzą, że jestem mało obrotna i pewnie leniwa. Nigdy wcześniej mi tego nie zarzucali, zawsze chwalili się zdolną i pracowitą córką. Wszystko do czasu, aż skończyłam studia i okazało się, że nie ma dla mnie miejsca. Łatwo im powiedzieć: sami dostali skierowanie do pracy zaraz po szkole średniej. To były lata siedemdziesiąte i bezrobocie nie istniało, przynajmniej na papierze. Tak, wiem, komuna to zło, ale pod tym względem nasi rodzice mieli o wiele lepiej niż my. Daję sobie jeszcze pół roku i jeśli nic się nie zmieni, wyjeżdżam. Moja koleżanka pracuje w zwyczajnym sklepie odzieżowym w Norwegii i zarabia tyle, że bez problemu wynajmuje mieszkanie, jeździ na wakacje i odkłada część pensji. Oferowała mi pomoc w znalezieniu pracy i darmowy pokój na początek. I pomyśleć, że wyjechała, bo wyrzucili ją ze studiów. Teraz może się śmiać z większości magistrów psychologii.
Dla wielu trzydziestolatek najgorsze jest ciągłe przesuwanie w czasie posiadania dzieci. Kiedyś trzydziestolatka bez potomstwa uznawana była za dziwaczkę. Dzisiaj coraz więcej jest młodych kobiet, które bardzo chciałyby mieć dzieci, ale mają niepewną sytuację finansową. Należy do nich Ewa, która za miesiąc skończy 30 lat. Od obrony magisterki próbuje znaleźć stały etat, ale jak dotąd pracuje tylko na zlecenie. Ewa opowiada:
— Większość moich rówieśników ma podobne problemy. Ale to średnio pocieszające. Chcielibyśmy rozpocząć poważne, dorosłe życie, a niby jak? W każdej chwili mogę zostać bez pracy. Mój chłopak tak samo – jest dziennikarzem, a w tym zawodzie już prawie nie ma etatów. Jak tu zajść w ciążę, skoro wiem, że zaraz mi podziękują za pracę? Ale zegar biologiczny bije, nic go nie obchodzi, że mamy nieciekawą sytuację finansową.
Ogólnie myślę, że jesteśmy jakimś pechowym pokoleniem. Jeszcze moja starsza siostra miała o wiele lepszą sytuację: skończyła studia w połowie lat dziewięćdziesiątych, a wtedy praca była dla każdego, kto miał jakikolwiek dyplom i coś tam powiedział po angielsku. Dzisiaj sama przyznaje, że nawet praktykanci, których przyjmuje na parę miesięcy, są lepiej od niej wykształceni. Ale mieli pecha urodzić się w latach osiemdziesiątych, a nie kilkanaście lat wcześniej. Najbardziej mnie irytuje, kiedy wychodzi jakiś polityk i namawia do rodzenia dzieci, bo przecież Polska potrzebuje nowych obywateli. Ależ bardzo chętnie! Naprawdę nie mam dużych wymagań: normalna praca na umowę, wystarczyłoby powiedzmy 2,5 tysiąca. Czy to tak dużo? Uważam, że nie.
W podobnej sytuacji była Kasia, trzydziestolatka. Z mężem, dwa lata starszym, zdecydowali się na dziecko w zeszłym roku. Teoretycznie nie było ich na to stać, ale postanowili, że przemęczą się kilka lat w pokoju w mieszkaniu rodziców Kasi, aż uzbierają na wkład własny do kredytu. Stałą pracę ma tylko mąż kobiety. Ich sytuacja nie jest zbyt dobra, ale są dosyć zadowoleni. Kasia mówi:
— Może to nieodpowiedzialność, ale stwierdziłam, że dłużej nie będę czekać. Przecież każda kobieta chce mieć dziecko! Nie można tego odkładać w nieskończoność, tylko dlatego, że jest kryzys na rynku pracy. Można powiedzieć, że zdecydowałam właściwie za męża. Jest na mnie trochę zły do tej pory… ale synka bardzo kocha. Nie jest oczywiście łatwo mieszkać z rodzicami, ale gdybyśmy czekali na uzbieranie wkładu własnego na mieszkanie, to moglibyśmy tak sobie trwać bez dziecka do czterdziestki.
Nie czuję, że jesteśmy nieudacznikami mieszkając z rodzicami. Część moich znajomych robi to samo, niektórzy wyjechali do Anglii albo Niemiec i tam oczywiście mają domy albo duże mieszkania. A dosłownie kilkoro osób stać na własne lokum w Polsce kupione z polskich zarobków i z kredytem. Ale żyje nam się ciężko – ciągle się czuję jak studentka, której rodzice mogą robić uwagi. Mąż ma te same odczucia. I sami rodzice nie ułatwiają sprawy: ciągle dogadują, że oni w naszym wieku… no tak, mieli darmowe mieszkanie służbowe i żłobek dla dziecka. A my mamy otwarte granice i być może z tego skorzystamy. Nie możemy przecież wiecznie wisieć na rodzinie.
A wy jak myślicie? Dzisiejsi trzydziestolatkowie rzeczywiście żyją, jakby wiecznie mieli dwadzieścia lat?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze