Gwiazdkowe prezenty w PRL-u
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuWpadliśmy już w przedświąteczny amok i jak co roku kupujemy masę rzeczy, które o innej porze roku ominęlibyśmy z obojętnością. Poczesne miejsce zajmują na tej liście prezenty dla naszych dzieci. I pomyśleć, że jeszcze dwadzieścia parę lat temu dzieci cieszyły się z chińskiego piórnika oraz kilograma mandarynek. Spytaliśmy kilku osób, jakie choinkowe prezenty pamiętają z czasów PRL-u.
Andrzej ma czterdzieści siedem lat i pochodzi z niezamożnej rodziny:
— No tak, ale jako dzieciak tego nie zauważałem. Zresztą, dookoła mnie masa była innych tak samo ubogich dzieci. To były ciężkie czasy. Dzisiaj niektórzy ludzie wspominają komunizm z sentymentem – uważam, że to głupota. Ale wracając do tematu: pamiętam święta w 1969 roku. Zimno było jak diabli i śniegu jakoś więcej niż teraz na święta. Chociaż jak człowiek ma sześć lat, to oczywiście każda zaspa jest większa. Marzyłem o sankach i narysowałem je w moim liście do Mikołaja. Ale, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego prezentu, bo rodzice mówili, że Mikołaj w tym roku ma dużo pracy, a mało pieniędzy. Spodziewałem się książki z obrazkami i na nią też się cieszyłem. Ale sanki były! Co prawda, dostaliśmy je z bratem na spółkę, ale były! Duże, z metalowym oparciem. Do końca życia nie zapomnę tego szczęścia – po wieczerzy poszliśmy z rodzicami do lasu i zjeżdżaliśmy z górki aż do pasterki. Na mszę też pobiegłem z radością, bo jako religijny chłopiec chciałem podziękować Bogu za prezent. Tak, tak, nie ma się z czego śmiać, podchodziłem do sprawy z wielką powagą. Stwierdziłem wtedy, że marzenia się spełniają. A wspomnienie tych sanek jest jednym z najmilszych w moim życiu. Zresztą, nadal mam je na strychu.
Z sentymentem swoje bożonarodzeniowe prezenty wspomina także Dorota. Dziś ma trzydzieści dziewięć lat i pracuje w rozgłośni radiowej. Zawsze kochała muzykę, a jej wymarzonym prezentem choinkowym był radiomagnetofon:
— Dzisiaj mam MP3, MP4 i pewnie MP5 też sobie kupię, ale wtedy marzyłam o takim sprzęcie, żeby móc nagrywać Listę Przebojów Trójki. Kto nie był nastolatkiem w latach 80-tych, ten nie wie, co to był za szał. Z takim magnetofonem można było też jechać do Jarocina, wspiąć się na plecach towarzyszy i nagrać kawałek koncertu. Słychać było zwykle buczenie i gdzieś tam w tle na przykład głos wokalisty zespołu Tilt. O takim magnetofonie marzyłam. Ale byłam już w liceum i nie wierzyłam w Mikołaja. Raczej planowałam zarobić sobie na radiomagnetofon w czasie wakacji. Prawda jest taka, że rodziców nie było stać na taki zakup. Oboje pracowali – mama jako nauczycielka, tata był urzędnikiem. Z tym, że miałam czworo młodszego rodzeństwa. W dodatku ciężko było o jakikolwiek sprzęt grający w naszym małym miasteczku. Ale, jak to się mówi, szarpnęli się i pod choinką stanął nowiutki magnetofon. Marki Kasprzak. Byłam w szoku! Choć zastrzelili mnie kasetą z kolędami, którą do tego prezentu dołączyli. Abym sobie mogła posłuchać, hm. Do tej pory pamiętam, że bardzo chciałam odejść od stołu wigilijnego i pobiec do swojego pokoju, żeby wypróbować sprzęt. No, ale w latach 80-tych siedziało się tak długo, aż głowa rodziny nie pozwoliła ci wstać. Ale i tak, kiedy tylko mogłam, przez całe święta słuchałam Trójki na moim radiomagnetofonie. Już nigdy potem nie cieszyłam się tak z żadnego prezentu – choć niektóre były droższe i wspanialsze.
Magdalena ma dziś trzydzieści dwa lata, więc z PRL-u dużo nie pamięta. Ale jej najważniejszym wspomnieniem jest Boże Narodzenie 1986 roku:
— Dostałam wtedy Barbie! Prawdziwą! To był chyba pierwszy niepraktyczny prezent, na jaki zdobyli się moi rodzice. Wcześniej pod choinką znaleźć mogłam: bluzki, sweterki, a nawet wielce przydatne ciepłe majtki. No, niby fajnie, ale trudno, żeby z drżeniem serca rozpakowywać paczkę z nowymi rajstopami. Rodzice po prostu kupowali to, co i tak było potrzebne. Ale w tamtym roku tata wyjechał do pracy w Niemczech i przywiózł mi właśnie Barbie. To znaczy, mówił, że spotkał w Berlinie niemieckiego Mikołaja i stąd ten prezent. Pamiętam, że to była Barbie-pielęgniarka czy Barbie-lekarka. W każdym razie miała nawet małą apteczkę! I piękne, miękkie włosy. Pachniała niesamowicie, jakimś obcym światem, elegancją i przygodami. Usadziłam ją na krześle dla „zbłąkanego wędrowca” i spędziła święta z nami. Cała rodzina cieszyła się razem ze mną, a tata był niesamowicie z siebie dumny. Jeden minus tego prezentu był taki, że zrozumiałam: albo Mikołaja nie ma wcale i prezenty kupują rodzice, albo Mikołaj z Zachodu jest jakiś lepszy. Dzisiaj mam już swoje dzieci i mam nadzieję, że nigdy nie pomyślą, że jakiś zagraniczny Mikołaj jest lepszy. Staram się spełniać wszystkie ich marzenia. Ale z drugiej strony wiem, że nigdy nie ucieszą się z niczego, co znajdą pod choinką tak bardzo, jak ja wtedy z lalki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze