Alimenciarstwo
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuDochodzę do wniosku, że tym, co łączy wszystkich ludzi, są alimenty. Alimenty dotykają każdego, kto ma lub nie ma na to ochoty. Ludzie dzielą się przecież na tych, którzy płacili, płacić będą, płacą aktualnie, na nich płacono, płaci się i tak dalej. Kręci się kółeczko z forsą, a kto miał w życiu szczęście, załapie się na wszystkie możliwości.
Spoglądam sobie na ten najpiękniejszy ze światów i dochodzę do wniosku, że tym, co łączy wszystkich ludzi, są alimenty.
Sam jestem alimenciarzem, lecz w tym konkretnym wypadku postaram się uciec od własnego doświadczenia. Byłoby to nieuczciwe względem ludzi, którzy na mnie niegdyś bulili, jak i wobec tego małego człowieczka, względem którego z kolei ja mam zobowiązania. Pozostawiam więc tę kwestię dla siebie. Być może wypruwam sobie żyły, mieszkam pod mostem, żrę wyłącznie zgniły salceson, a wszystko co nastukam tutaj i nie tylko, natychmiast tracę w ramach niegdysiejszego sukcesu rozrodczego? A może już dostałem wyrok za uchylanie się i skują mnie jeszcze tego popołudnia? Tyle z wiosny, Orbitowski, ale to już moja sprawa.
Alimenty są niczym Bóg w średniowieczu – dotykają każdego, kto ma lub nie ma na to ochoty. Ludzie dzielą się przecież na tych, którzy płacili, płacić będą, płacą aktualnie, na nich płacono, płaci się i tak dalej. Kręci się kółeczko z forsą, a kto miał w życiu szczęście, załapie się na wszystkie możliwości, ewentualnie przytłaczającą większość tychże.
Największy problem z tą szczególną płatnością polega na tym, że alimenty nigdy nie mają zadowalającej wysokości. Jak wygląda sprawa w wypadku ludzi dorosłych, na przykład byłych małżonków, kiedy to żona została strasznie skrzywdzona i słusznie oczekuje rekompensaty – nie wiem. O dzieciach, ojcach i matkach mogę już cokolwiek powiedzieć. W najprostszym z modeli osoba płacąca uważa zasądzoną lub ustaloną kwotę za oszałamiająco wysoką. Taki człowiek zdradza pokłady wyobraźni, które inaczej użyte uczyniłyby zeń autora bestsellerów bądź hollywoodzkiego scenarzystę. Więcej nawet, gdyby ten osobnik, miast wyliczać, że pieluchy, podręczniki oraz kurs angielskiego aż tyle nie kosztuje, zabrał się za rozłupywanie kamieni własną głową, za złotówkę od głazu, prędko zostałby milionerem. Druga strona, rzecz jasna, utrzymuje, że dostaje za mało, niekiedy podpierając swoje racje podobnymi argumentami.
Czasem znów sytuacja się komplikuje. Alimenty pojawiają się najczęściej w wyniku skomplikowanych okoliczności i ze swojego założenia pełnią funkcje kompensacyjne. Alimenciarz czy też alimenciara bulą nie tylko na rzeczywiste koszta utrzymania brzdąca, lecz niejednokrotnie próbują przy pomocy szmalu wyrównać rzeczy, które wyrównane zostać nie mogą. Niejeden ojciec, który zrezygnował z trudów codziennego tatusiowania myśli, że śląc hojne przelewy będzie kwita. Jeśli w ten sposób próbuje uzyskać przebaczenie za dawne winy, biada mu – czego jak czego, kobieta nigdy i nikomu nie wybaczy porzucenia. Powiedzmy sobie szczerze, alimenty wiele ułatwią, lecz niczego nie zastąpią, żadna to łata na życie, lecz normalny środek, czyniący je nieco bardziej znośnym. Znam wielu ojców (jakoś tak dziwnie, głównie ojcowie bulą), którzy z własnej woli i nieprzymuszenie płacą kwoty wystarczające na utrzymanie stadniny koni, jak konie też orzą na tę okoliczność, wskutek czego pozostają niezdolni do budowania własnej, prywatnej codzienności. Nie mają tak naprawdę ani dzieci, ani życia poza nimi. Trzeba uczciwie przyznać, że grupa takich herosów jest mniej liczna niż chmara niebieskich ptaków, przesyłających co miesiąc dwie stówy, bo i tak dziecko do kumpla podobne.
Kolejny kłopot wiąże się z niejasnością terminu koszta życia. Roboczo, alimenty mają te koszta znieść, przynajmniej w połowie. Tylko znów wikłamy się w wątpliwościach. Prócz żarcia, ciuchów, szkoły i wakacji dziecko potrzebuje gigantycznej ilości rzeczy do rozwoju oraz szczęścia, od kursu angielskiego i szermierki, przez efektowne zabawki, gry i filmy, aż po zaspokojenie palącego pragnienia zamieszkania na stałe w Disneylandzie. Niekiedy są to głównie pragnienia opiekunów, inne zwykłą fanaberią i alimenciarz staje wobec konieczności dokonania oceny: co jest potrzebne, a co niepotrzebne. Niekiedy zwykł czynić to sąd. Ilość czynników, które ścierają się w takim przypadku, jest doprawdy imponująca. W grę wchodzi potrzeba zaspokojenia jakichś wyrzutów sumienia, wspomniane już pragnienie rekompensaty, podsycane z kolei poprzez skąpstwo. Nie bez znaczenia pozostają oczekiwania drugiego opiekuna, który nie musi wcale zachowywać się sensownie i trudno go, niekiedy, za ten brak rozumności potępić. Jest wreszcie kwestia pragmatyczna, mało kto cieszy się statusem milionera i jeden wydatek dokonuje się kosztem drugiego.
Wreszcie, same alimenty mają postać niejednorodną. Czym innym jest wysyłana raz w miesiącu stała kwota, czym innym wydatki dodatkowe, związane z wyjazdem na wakacje, zakupem książek albo różowego słonia, w zależności od szkoły, w jakiej dziecko się uczy. Tych potrzeb, przy pomyślnych wiatrach, jest zatrzęsienie. Nawał zobowiązań małego człowieka kojarzy się z zaopatrzeniem wojska na froncie, niezależnie od wpompowanych środków, te przychodzą zbyt wolno i w stanowczo za małej ilości. Znów, często taka sytuacja nie jest niczyją winą, po prostu życie kosztuje coraz więcej, zaś ogrom możliwości kusi. Dochodzi do pomnożenia kwoty wyjściowej, ewentualnie jej pieczołowitej parcelacji: na życie, na przyszłość, na szkołę, na fundusz i wakacje. Dzieje się to najczęściej w emocjonalnym napięciu, w którym ludzie dorośli mówią sobie rzeczy straszne.
Co z tym wszystkim uczynić? Najprościej byłoby, gdyby rodzice usiedli i porozmawiali spokojnie i ustalili w miarę sztywny podział zobowiązań oraz praw. O tych ostatnich zapomnieć nie można, gdyż alimenciarz prócz obowiązków posiada również prawa, chyba, że jest psychopatycznym moczymordą. Niestety, rodzice najczęściej nie są ze sobą właśnie ze względu na niemożność dogadania się i trudno oczekiwać, że tę sztukę nabędą, skoro do tej pory nie zdołali. W takiej rozmowie, nawet jeśli przebiega spokojnie, wychodzą zaszłe historie, pretensje i niezrealizowane marzenia, oczywiście kosztem tematu podstawowego.
Alimenty uważa się za kompensację, zadośćuczynienie, ersatz opieki nad dzieckiem, bolesny ciężar i tyle innych rzeczy, że słownika nie starczy. Proponuję więc ten słownik wyrzucić, niech alimenty będą alimentami właśnie. Niczym więcej, ale też nie mniej. Odrobina praktycyzmu ma szansę w tym wypadku okazać się zbawienną. Sama próba określenia kwoty, jaka ma być uiszczana, pozwoli zrozumieć potrzeby dziecka. Te najbardziej przyziemne, ale przecież bycie rodzicem składa się głównie z przyziemności. Potem wypada je sprawdzać, dopytywać i samemu ocenić. W ten sposób lepiej poznamy, kim jest syn, kim jest córka, jednocześnie wyjdziemy naprzeciw jego, jej potrzebom, kto wie, może i jakieś marzenie zdołamy spełnić. Jestem naiwny? No może, więc dorzucam – takiego czujnego alimenciarza nieco trudniej naciąć.
W takim razie co z kompensacją, zadośćuczynieniem, resztą słownika? Ano, trzeba znaleźć sposób na uporanie się z tym wszystkim. Na szczęście, szmalem nikt tutaj się nie wykręci.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze