Zmiany, odc. 10
KAMELIA • dawno temuWszystko ma swój początek i koniec. Końca naszego małżeństwa nie zauważyliśmy w porę. Być może nie dostrzegliśmy, że się zbliża, bo wyglądał jak kolejna kłótnia. Gdy małżeństwo wchodzi w stan agonalny myślimy, że to tylko kolejna niedyspozycja, którą da się wyleczyć, poukładać rozsypane części małżeńskiej układanki.
Nigdy nie wiemy, kiedy ta jedna kłótnia przeważy szalę naszej wewnętrznej miary cierpienia i goryczy. Od tego dnia, od tej chwili, sączyć się będzie do naszych ciał i umysłów trucizna, która nie pozwoli już osiągnąć małżeńskiego spokoju.
Wizyta u psychologa nic nie dała. Krzysiek nie podjął wyzwania. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Owszem, porozmawialiśmy w domu o tym, co się z nami dzieje, co przeżywamy, ale już więcej nie wróciliśmy do psychologa, my sami też uznaliśmy, że temat jego zdrady jest już zamknięty. Kolejne karty małżeńskiej księgi, zapisane doświadczeniami, zostały rzucone w kąt. Bez analizy, bez wskazania sobie drogi poprawy, bez słowa “przepraszam”.
Żyliśmy dalej. Ola rosła. Ja znalazłam pracę jako nauczycielka. Nastał lepszy czas. Oderwanie się od domu pozwoliło mi na chwilę odsapnąć od burz, jakie nas nachodziły od czasu do czasu. Zaangażowałam się w życie zawodowe. Praca w szkole wniosła w moje życie powiew świeżości. Nowinki, historie uczniów, zwykłe zdarzenia w szkole – to pozwalało mi się oderwać od domowych zmartwień. Ola odnalazła się w przedszkolu. Nie było miała najmniejszych problemów z aklimatyzacją w nowych warunkach. Jaka ona była wtedy śmieszna — trzylatka mądrząca się na różne tematy, angażująca się bez reszty w zabawę z rówieśnikami, płacząca, gdy trzeba było iść do domu. Dzisiaj patrzę na tamte wydarzenia – tak zwykłe – jak na dobry film obyczajowy.
Jak nam się wtedy układało? Musze przyznać, że nieźle. Nie pamiętam kryzysów na tyle wielkich, by zakłóciły codzienność. Przez chwilę wydawało mi się, że Krzysiek i ja wpłynęliśmy na spokojne wody. Nasze załogi naprawiły maszty, pozszywały żagle. Byliśmy jak dwa żaglowce, lekko uszkodzone, ale sprawne. Mgła przeszłości została za nami. Przed sobą mieliśmy, aż po horyzont, bezkresne morze dnia powszedniego. Unoszeni na jego falach płynęliśmy nie wchodząc ze sobą w kolizję, jakby równolegle.
Być może wtedy mój partner zaczął się nudzić. Tak po prostu. Przestało go bawić życie rodzinne, rola męża i ojca odpowiedzialnego za rodzinę. Może zaczął niecierpliwić się, bo potrzebował mocniejszych wrażeń? To tak jak ze skokami spadochronowymi. Człowiek uzależnia się od nich, bo dostarczają adrenaliny. Krzysiek też uzależnił się od wolności kawalerskiej. Miał ją podczas studiów i potrzebował jej nadal. Jego zachowanie zdradzało, że wewnątrz dzieje się coś niedobrego. Niedobrego dla mnie i dla Oli, dla naszej rodziny…
Początkowo dało się zauważyć coraz częstsze zniecierpliwienie Krzyśka, taką złość bez powodu. Usuwałam się wtedy na bok, pozwalając mu wyżyć się na rzeczach martwych. Później dołączyło do tego milczenie. Czułam się tak, jakby mnie karał. Nie znoszę nie wiedzieć „o co chodzi”. To chyba cecha każdej kobiety. Denerwowałam się z powodu tych nieuzasadnionych milczeń. Pytałam o co chodzi, lecz Krzysiek uparcie odpowiadał, że o nic i zazwyczaj nie odzywał się do mnie kilka godzin albo nawet dni.
Później okazało się, że w jego umyśle krystalizowała się wizja ucieczki od nas, dzięki wyjazdowi do Stanów Zjednoczonych na kurs. Dowiedziałam się o tym na dwa miesiące przed planowanym wylotem. Mąż poinformował mnie, gdy wszystko już było zakontraktowane i zapięte na ostatni guzik. Początkowo nie wierzyłam, że chce nas zostawić właśnie teraz. W chwili, gdy zaczyna się dziać coś niedobrego. Wyczuwałam niechęć Krzyśka, nie mogłam przełamać milczenia, a on chciał pogorszyć ten stan wyjeżdżając! Wściekłość jaka mnie wówczas ogarnęła wyciskała mi litry łez w nocy. Kolejny raz czułam się bezradna, odepchnięta i nieistotna. Tak bardzo chciałam wiedzieć, co źle zrobiłam i naprawić swoje błędy, ale nie miałam tej szansy.
Nasz ostatni spacer pamiętam dobrze. Jakby to było ostatniej zimy. Padał śnieg, właściwie lekko prószył. Było około 22.00, gdy Krzysiek oderwał się od monitora komputera i zaproponował spacer. Zgodziłam się, bo przecież uwielbiam spacery. Objął mnie wtedy. I szliśmy tak razem po naszym małym osiedlu, było biało a latarnie oświetlały drogę. Rozmawialiśmy o nas. O tym, co będzie w przyszłości. O jego nieobecności. O moich lękach. Prosiłam, by zmienił decyzję, chociaż oboje wiedzieliśmy, że już nic nie odwróci biegu wypadków.
Wyjechał drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Mam zdjęcie z tamtej Wigilii. Jesteśmy na nim objęci, oczy świecą się obojgu, uśmiechy są raczej smutne…. Dzisiaj nie pamiętam, co wtedy myślałam. To było nasze ostatnie wspólne zdjęcie, na którym byliśmy tak blisko.
Nie widziałam go przez kolejnych sześć miesięcy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze