Jak odnaleźć się w nowym miejscu?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuW swoim życiu przeprowadzałem się prawie dwadzieścia razy. Uśredniając, daje to przeprowadzkę raz na dwa lata. Świat zrobił się bardziej dynamiczny, ale i tak chyba zawyżam średnią.
Przeprowadzka wyzwala niezwykłą energię. Oznacza nowe miejsce, nowych ludzi, nowe wyzwania i zagrożenia. Lubię te pierwsze dni, kiedy chodzę sobie po okolicy, wyłapuję sklepy, knajpki i fajne miejsca, które mógłbym zniszczyć samą swoją obecnością. Odrzucanie przeszłości również posiada swój urok. Nawet jeśli jest to dobra, ciepła przeszłość. Obiecuję sobie, że będę dalej się przeprowadzał. Także ze strachu. Gdy osiądę, mogę umrzeć z bezruchu.
Zasiedlanie nowego miejsca wiąże się z masą drobnych problemów, nad którymi wypada się pochylić. Niekiedy mam wrażenie, że te problemy trwają aż do następnej przeprowadzki.
Pomyślcie tylko – wprowadzacie się do nowego mieszkania. Są tam meble, albo ich nie ma. To właściwie nie ma znaczenia. Zakupy tego rodzaju są łatwe do zaplanowania. Kłopoty zaczynają się później.
Chcesz zrobić sobie omlet na śniadanie – odkrywasz brak patelni. Pragniesz zawiesić zdjęcie, gwoździe jednak wyszły. Półki się zakurzyły, lecz brakuje ściereczki. Naśmiecone, ale nie ma kosza. Gdzie wsadzić brudne ubrania? Wino można jeszcze wypić z kubka do kawy, ale co, jeśli w grozie palącej potrzeby odkrywamy brak papieru toaletowego? Mógłbym tak wyliczać bardzo długo. Na czym polega problem?
Tych braków nie sposób przewidzieć. Zaskakują na każdym kroku. Są jak wilcze doły lub bandyta z łomem, wyskakujący zza węgła. Każdy pamięta o tym, by kupić sobie łóżko, stół, szafę oraz barek (przynajmniej taką mam nadzieję). Z cukrem, ociekaczem do naczyń i otwieraczem do wina nie jest już tak prosto.
Pewnym rozwiązaniem wydaje się zrobienie listy i wizyta w supermarkecie. Będzie to dzień pełen udręki, lecz przecież się skończy. Nawieziemy sprzętu, rozłożymy. Będzie ten otwieracz, ociekacz i dekiel na klopa. Niestety, następnego dnia odkryjemy nowe braki. Czegoś znów nie będzie, wydarzy się jakaś usterka, najpewniej jedno z drugim. I co, kolejny dzień zmarnowany w supermarkecie?
Gdyby jeszcze dało się kupować ten drobiazg na bieżąco! Niestety, przeprowadzając się nieustannie odkryłem niekorzystne zmiany w naszym kraju. Moja pierwsza samodzielna przeprowadzka zdarzyła się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Rok po maturze poszedłem od rodziców na swoje-wynajęte, w innej części Krakowa, kierując się palącą potrzebą dobrej zabawy i prowadzenia intensywnego życia erotycznego. Ponieważ z domu zabrałem głównie książki, ubrania i meble, musiałem kupić wszystko inne. Brakujące rzeczy uzupełniałem na bieżąco, korzystając z bogatej oferty pobliskich, małych sklepików. W jednym kupiłem dobry nóż, w innym gwoździe, gdzie indziej pościel i kieliszki. Przez miesiąc skompletowałem wszystko, czego potrzebowałem, właściwie się o to nie troszcząc. Zwyczajnie, wychodziłem z domu, szedłem gdzie bądź i natrafiwszy na sklep z narzędziami uświadamiałem sobie, że potrzebuję zestawu śrubokrętów.
Teraz to niemożliwe, gdyż tych sklepów nie ma. Na ich miejscu znajdują się oddziały banków, sieciowe markety z podłym żarciem, lub, w najlepszym wypadku, modne restauracyjki gdzie wytatuowani weganie dręczą swoje organizmy sałatkami z soją. Przeprowadzanie się, poszukiwanie rzeczy uświadomiło mi, że świat który znałem, który towarzyszył mi podczas dorastania należy już do przeszłości. Straszna szkoda.
Przecież nie należy kupować wszystkiego od nowa, powiecie. Można zabrać ten drobiazg ze sobą, z poprzedniego miejsca zamieszania. Nie zgadzam się z tym. Tak nie powinniśmy postępować. Pal sześć, że bardzo często przeprowadzka łączy się z uprzednim rozdziałem majątku ruchomego. Pozostawianie przedmiotów za sobą stanowi bowiem przyjemność nieporównywalną z kupowaniem. To naprawdę wielka radość, przynosząca autentyczne poczucie wyzwolenia się (z czego jednak, pojęcia nie mam). Sprzęty, towarzyszące mi przez ostatnie lata, idą na śmietnik albo przysłużą się komuś innemu. Cały mój majątek, wszystko co zdecydowałem się ze sobą zabrać, zmieścił się w bagażniku samochodu osobowego. Uważam, że to i tak za dużo.
I co, mam gromadzić od początku?
Wobec tych problemów proponuję życie godne mnicha (niech będzie to mnich zbereźny, pozbawiony wiary w Boga i wszelkich wyrzutów sumienia). Po prostu, należy nauczyć się życia z jak najmniejszą ilością rzeczy. Po co dziesięć noży, skoro na upartego wszystko można pokroić jednym? Piwo da się otworzyć zapalniczką. W młodości wpychałem korek w głąb butelki z winem i nie widzę powodu, by do tego nie wrócić. Naprawdę możemy obyć się bez nowego ekspresu do kawy, zdjęcia, zamiast wieszać na ścianie niech stoją na półce, a i do spania pod kocem można się przyzwyczaić. Kotleta zjem łyżką, kawę wypiję z talerza. No dobrze. Może tak źle nie będzie.
Częste przeprowadzki pozwalają poznawać nowe miejsca, warunki życia tam. Uczą nas drugiego człowieka ale i pokazują prostą, banalną prawdę. Większość rzeczy, które tak gromadzimy, naprawdę nie jest nam potrzebne.
Im mniej posiadamy — tym lepiej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze