Mascarę Look Out dostałam na urodziny od koleżanki. Bardzo się ucieszyłam, ponieważ żywot mojego dotychczasowego tuszu dobiegał końca, a poza tym miałam chęć wypróbować produkt jakiejś innej firmy. Posiadany przeze mnie tusz jest w kolorze czarnym. Nie jest wodoodporny. Pierwsze wrażenie po umalowaniu się nim to "Wow! Od dziś kupuję tusze tylko tego rodzaju". Niestety, po krótkim czasie mój entuzjazm znacznie opadł.
Opakowanie jest czarno-złote, kształtem przypomina teleskop. Uważam, że jest średnio udane. Osobiście preferuję opakowania o obłym kształcie, natomiast to jest dość nieporęczne. Duża, gruba nakrętka nie pasuje do dłoni, a plastik gniecie. Długi czas zajęło mi przyzwyczajenie się do niego. Jedyny plus: na dużej zakrętce można ją ewentualnie postawić, stoi stabilnie. Szczoteczka jest skrzyżowaniem tradycji z nowoczesnością. Trzonek szczoteczki jest gumowy i w miarę elastyczny, natomiast włoski są tradycyjne, choć jak na mój gust nieco za krótkie.
W trakcie użytkowania zauważyłam następujące plusy. Szczoteczka nabiera precyzyjną ilość tuszu. Nie trzeba nadmiaru wycierać o zakrętkę, co notabene zawsze mnie denerwowało i było niehigieniczne. Można nią dotrzeć do nasady rzęs, trzeba jednak uważać, żeby nie odbić kresek na wewnętrznej krawędzi powieki. Po pierwszym nałożeniu mascara dość dobrze rozdziela rzęsy, nie obciąża ich zbytnio. Rzęsy są widocznie wydłużone, ale niestety nie pogrubione.
I na tym właściwie należałoby poprzestać, by być z efektów jako tako zadowolonym. Problemy zaczynają się, gdy chcę nanieść drugą warstwę kosmetyku lub mam zamiar tylko poprawić niedociągnięcia po pierwszej aplikacji. Jest to niemal niewykonalne. Rzęsy zaczynają się sklejać. Niestety, mascara ta nie gwarantuje ona "gładkich" rzęs. Włoski są usiane maleńkimi grudkami. Bardzo mi to przeszkadza. Kolejny powód, dla którego trudno mówić o zadowoleniu, to fakt, iż błyskawicznie wysycha na rzęsach. Umalowane rzęsy próbowałam rozczesać szczoteczką. Nie polecam tego sposobu – można tylko zepsuć sobie humoru i wyrwać kilka rzęs. Nie dość, że tusz zaczął się proszkować, to z rzęs poodpadały całe kawałeczki zaschniętego tuszu. Moje oko wyglądało jak pobojowisko, a rzęsy jak las po przejściu huraganu. Rezultat - oko obramowane nastroszonymi, sztywnymi włoskami, z czarnym proszkiem na polczku.
Co z demakijażem? Ciekawa sprawa. Potraktowany żelem do demakijażu lub zwykłą wodą i żelem do mycia twarzy z rzęs znika momentalnie. Duży kłopot jest jednak z usunięciem go ze skóry pod oczami.
Podsumowując: nie polecam. Jest to mój drugi tusz firmy Astor. Podobnie jak poprzednik, nie zdołał mnie przekonać do mascar tej marki.