Angielskie słowa przenikają do języka polskiego. Co poradzić – polski nie zawsze daje sobie radę z krótkim i łatwym opisem danego zjawiska, technologii czy przedmiotu. Jednak wprowadzanie anglicyzmów na siłę jest pretensjonalne – stąd moje zdumienie, kiedy zamiast swojskiego samoopalacza dostałam bronzer, i to w dodatku magic. Poza tym, na opakowaniu znajduje się jeszcze trochę zachęcających napisów w języku polskim oraz angielskim – ale liczy się tylko to, co w środku. Zapach - słodki, migdałowo-kokosowy, jest bardzo przyjemny, chociaż następnego dnia po użyciu samoopalacza (używam tego typu preparatów wyłącznie na noc) na ciele czuć charakterystyczny aromat.
O dziwo, samoopalacz rozprowadza się dobrze, mimo, że jest gęsty. Nie zostawia na ciele smug – nabawisz się ich tylko, jeśli niedokładnie osuszyłaś skórę po kąpieli. Kolor, który powstaje, nie jest szczególnie intensywny, ale zauważalny. Codzienne powtórzenia sprawią, że przemienisz się we frytkę, więc tu bym uważała – lepiej używać go co dwa dni, wtedy efekt będzie bardziej naturalny. Niestety, skóra zostawiona na trzy dni bez poprawek i traktowana normalnymi środkami myjącymi pokrywa się eleganckimi łatkami – samoopalacz złazi po kawałku. Czyli normalnie.
Najdziwniejsza w tym wszystkim jest pojemność – tylko 75 ml. Wystarczył mi na jakieś pięć, może sześć aplikacji. W dodatku wyciskanie preparatu z tubki jest szalenie niewygodne – myślę, że lepiej sprawdziłby się tu zwykły słoik albo chociaż butelka z pompką.
Producent | Progres Cosmetics |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja ciała |
Rodzaj | Samoopalacze i balsamy brązujące |
Przybliżona cena | 7.80 PLN |