Mocno podkręcający tusz do rzęs, firmy Bielenda, był jednym z trzech produktów w walentynkowym zestawie promocyjnym w okolicznym hipermarkecie. Nigdy nie zależało mi na mocniejszym podkręceniu rzęs, ponieważ natura obdarzyła mnie tym atutem. Ale skoro już trafił mi do rąk, szkoda by było nie spróbować.
Czerwone, metalowe opakowanie, na części od szczoteczki udekorowane jest średniej wielkości sztucznym klejnocikiem. Jako dziecko miałam słabość do takich ozdób, więc bardzo spodobało mi się takie rozwiązanie. I coś, co zasługuje na duży plus – skład.
Producent umieścił pełną listę składników tuszu. Nieco zaskoczyła mnie jeszcze szczoteczka.
Ugięta, o gęstym włosiu, ale mniejsza od przeciętnej. Tak jak obiecuje producent dobrze rozczesuje rzęsy.
Pomalowałam rzęsy raz, drugi, trzeci, ale na czwartym się skończyło (o czym zaraz powiem).
Obietnice mocnego podkręcenia to jedynie mit, bajka, legenda, jak kto woli. Trwały też nie jest. Inne tusze z tej półki cenowej są dwa razy trwalsze od niego. Ale to nie złamane obietnice były najgorsze. Zapach, a właściwie odór był tak silny, iż nie miałam już siły użyć tego po raz piąty. Popatrzyłam wtedy na skład i jakby mi mowę odjęło. Firma, która sama o sobie mówi, że ich kosmetyki są naturalne wprowadza do kosmetyku „alcohol denat” – po naszemu denaturat. Czy ktoś mi powie czy we wszystkich tuszach jest ta groźna dla organizmu substancja? Wiem, że tusze nie mogą być wykonane z naturalnych surowców, ale denaturat?! I to tak blisko ważnych dla nas oczu? Zrozumiałam wtedy, dlaczego odczuwałam taki dziwny dyskomfort.
Omijać szerokim łukiem. Bielenda – ładnie to tak?