Mam problem z facetami. Jestem DDA
MONIKA ZALEWSKA-BIEŁŁO • dawno temuInteligentne, przedsiębiorcze, odpowiedzialne, pewne siebie kobiety, po przekroczeniu progu swojego domu, po zdjęciu kostiumów i masek, przeistaczają się w bezbronne i zagubione dziewczynki. Łączy je wspólna przeszłość – są DDA. Dorosłe dzieci alkoholików nie noszą w sobie sielskich wspomnień z dzieciństwa i nie potrafią odciąć się od bolesnej przeszłości.
Kochająca się rodzina, szczęśliwi rodzice, atmosfera pełna miłości to w przypadku DDA niespełnione marzenia. Ich ukształtowały zaburzone relacje między domownikami, niezaspokojone potrzeby, poczucie zagrożenia, strach, upokorzenia i samotność. Trudno się dziwić, że nosząc bagaż przykrych doświadczeń DDA widzą wszystko w krzywym zwierciadle, że ich postrzeganie siebie, świata i swojego w nim miejsca jest szczególne. O ile wachlarz cech wpisanych w bycie DDA takich jak: odpowiedzialność, umiejętność radzenia sobie w sytuacjach stresowych, powściągliwość, nieufność przy jednoczesnej gotowości do podejmowania ryzyka może pomóc odnieść sukces na polu zawodowym, o tyle trudniejsze staje się osiągnięcie spełnienia w życiu osobistym. Nie mając w sobie zakodowanych wzorców, na tym polu DDA poruszają się wyłącznie intuicyjnie — często nie umieją kochać, cieszyć się i być blisko. Nie wiedzą, jak powinien wyglądać zdrowy związek i prawdziwa rodzina. Nie wierzą w siebie, nie ufają, a chwile szczęścia czy bezinteresowna dobroć mogą sprawić, że DDA panikują, czują się niepewnie lub niekomfortowo. Muszą naprawdę wiele się napracować i przebyć długą drogę, by się odnaleźć i rozsmakować w normalności.
Weronika (37 lat, właścicielka sieci sklepów z Olsztyna):
— Nie lubię mówić o swoim domu rodzinnym, nie lubię wracać myślami do lat dzieciństwa. To nie są miłe wspomnienia. Mój dom to alkohol, awantury, samotność. Tego koszmaru nie da się zapomnieć, choćby nie wiem jak się starać. Dziś patrzysz na mnie i myślisz, że świetnie sobie radzę w życiu. Owszem, osiągnęłam sukces zawodowy, ale moje życie osobiste to porażka – ciągle tkwię w toksycznym związku. Chyba przyciągam do siebie popaprańców, a może po prostu ciągnie swój do swego. Kiedy kończyłam podstawówkę, zakochałam się i weszłam w swój pierwszy poważny związek. On był starszym ode mnie, rozpuszczonym jedynakiem. Byłam spełnieniem jego marzeń: ładna, niegłupia, do tego potulna, zaprogramowana na zaspokajanie pragnień innych. Manipulował mną, wykorzystywał, dręczył psychicznie, traktował jak zabawkę. Byliśmy razem pięć lat – to on mnie zostawił. Dla mnie to był koniec świata. Czułam się tak, jakby umarł mi ktoś bliski. Dźwignęłam się, choć nie było mi lekko. Za chwilę wpakowałam się w kolejny chory związek właściwie tylko po to, by z kimś być. Od tego zależało moje poczucie bezpieczeństwa, samoocena, moje być albo nie być. To był artysta, który żył w świecie marzeń za moje pieniądze. Ja zajmowałam się wszystkim – od prania skarpet po płacenie rachunków, nie dostając w zamian nic. Byłam niańką chimerycznego księcia, który po dwóch latach odszedł ode mnie i wrócił do swojej starej miłości. A ja znów umarłam. Kiedy udało mi się stanąć na własnych nogach, spotkałam jego — miłego, przyzwoitego ochroniarza, który ma jedną wadę: jest impulsywny. Nie, nie bije mnie, ale jego gniew, zły błysk w oku, same w sobie przerażają mnie i paraliżują, dlatego staram się łagodzić sytuacje, chować głowę w piasek, przyznać mu rację, byleby tylko uniknąć kolejnej awantury. Potem i tak to ja czuję się winna. Pogubiłam się, chyba czuję się w tym wszystkim nieważna. Czy jestem szczęśliwa? Trudne pytanie. Wiem za to jedno: nie chcę i nie potrafię być sama.
Maria (28 lat, informatyk z Gdańska):
— Moja matka była apodyktyczna i zimna, interesowały ją tylko romanse, ploteczki i ona sama. Mój ojciec, szanowany lekarz, pił, więc jego też jakby nie było. Mając wszystko, opływając w dostatki, byłam biedna, sama i nieszczęśliwa. Dużo czytałam, grałam w samotnika i zamykałam się w swoim świecie. Od zawsze towarzyszyło mi poczucie, że jestem inna: nadwrażliwa, zbyt spokojna, zbyt nieśmiała. Trudno mi było odnaleźć się w grupie, zawsze i wszędzie starałam się być niewidzialna. Nie umiałam wyluzować, bawić się, nie byłam ani popularna, ani lubiana. Wykorzystywano mnie, byłam klasowym „jeleniem”, bowiem odmówienie czegoś komuś, powiedzenie „nie” było dla mnie problemem; kiedy zaś próbowałam zawalczyć o swoje – czułam się jak bezczelna, roszczeniowa gówniara. Nie lubię i nie potrzebuję ludzi. Mieszkam sama, bez przyjaciół i narzeczonego. Mam za to dwa koty, psa i pieniądze, dzięki którym kompensuję sobie niedobory: kupuję ciuchy, kolekcjonuję filiżanki, mam imponującą biblioteczkę. Nie chcę się z nikim związać. Czuję, że nie umiałabym być z kimś na co dzień, nie potrafiłabym zbudować czegoś normalnego. Na co mi to. Jest mi dobrze tak, jak jest. Naprawdę.
Patrycja (38 lat, optyk z Lublina):
— Mój ojciec był policjantem, najprzystojniejszym facetem i największym draniem we wsi. Ciągle imprezował, pił i bił – mnie, matkę i babkę. Moja matka jest cichą, znerwicowaną kobietą, dla której wartością nadrzędną jest dobra opinia w środowisku: wszystkie brudy zatem należy prać u siebie w domu, a w niedzielę, pomimo sińców - pokazać się razem w kościele. Bardzo szybko usamodzielniłam się i uciekłam z domu. Wyjechałam, dostałam dobrą pracę, zaczęłam zarabiać sensowne pieniądze. Dziś mam własną firmę i lubię swoje życie. Nie mam narzeczonego ani męża, choć lubię mężczyzn. Z jednej strony chciałabym związać się na stale, tylko, że nie potrafię być z nikim dłużej niż kilka tygodni. W efekcie zmieniam partnerów jak rękawiczki: kiedy tylko zorientuję się, że facet się we mnie zakochał – czuję, że muszę uciekać. I uciekam, kończę znajomość niezależnie od tego, jaki by nie był przystojny, mądry czy dobry w łóżku. Może lubię zdobywać, coś sobie udowadniać? A może po prostu się boję? Nie wiem – nie robię tego dla zabawy. Jestem szczęśliwa, choć bywają dni, kiedy łapię doły, szarpię się. Chciałabym mieć męża, dziecko — każdy nowy związek to kolejna nadzieja. A potem znów chłopak jest dla mnie za dobry, za ciepły, za nudny…
Grażyna (30 lat, nauczyciel akademicki z Torunia):
— Jestem DDA. Mój ojciec jest alkoholikiem. Mama to ciepła, ale smutna kobieta. On od zawsze pił i wszczynał awantury, a my uciekałyśmy z domu przed jego ciosami. Nienawidzę go. Kocham mamę, ale nie potrafię jej wybaczyć tego, że nie odeszła od ojca.
Było, minęło, próbuję ułożyć sobie życie – teoretycznie powinnam być szczęśliwa, mieć poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Mam pracę, męża, dom. Jednak nie śpię spokojnie: wciąż uważam na to, co robię, co i jak mówię. Kontroluję się do granic możliwości, wmawiam sobie, że nad sobą pracuję: staram się być wyrozumiała, powściągliwa, perfekcyjna nawet w myciu podłogi. Na każdym kroku chcę być idealna – jako żona, pani domu, kochanka, pracownik czy sąsiadka. Boję się puścić swe hamulce, pokazać, jaka naprawdę jestem – że się wściekam, że popalam, że chcę wrzeszczeć i kląć, że do białej gorączki doprowadzają mnie nawyki męża i mój brak orgazmów.
Jestem lodowato uprzejma, a moje życie jest beznamiętne. Ja po prostu boję się, że jeśli pokażę swe prawdziwe „ja”, on mnie zostawi, a obraz doskonałej mnie w głowach innych pryśnie. Jestem tym zmęczona. Kiedy mój mąż mówi „kocham” – jestem w siódmym niebie, a jednocześnie, wbrew sobie, powątpiewam w szczerość jego deklaracji. Kiedy jest dla mnie chłodny – panikuję. Choć jesteśmy małżeństwem, planujemy dzieci, ja nie umiem mu do końca zaufać. Boję się, że on i tak mnie porzuci, zdradzi, oszuka. Moje drugie imię to lęk.
Zofia (44 lata, agent ubezpieczeniowy z Warszawy):
— Właściwie wychowywała mnie babcia. Któregoś dnia, gdy podczas kolejnej libacji alkoholowej, mój ojciec zaczął wyrzucać przez okno moje książki i zabawki – spakowałam się i uciekłam do niej. To był koniec roku szkolnego, a ja zdałam do drugiej klasy szkoły podstawowej. Dziś nie utrzymuję kontaktów z rodzicami, nie wiem gdzie są i co robią. Mam rodzinę – męża i dzieci, mieszkanie, pracę, przyjaciół i pieniądze. Jestem pogodna, lubiana, pełna życia, a szklanka, którą widzę, jest do połowy pełna. Ale czy jestem w pełni szczęśliwa? Miewam takie dni, kiedy nie chce mi się żyć. Bywają takie sytuacje, kiedy zachowuję się jak wariatka, a w stan zawieszenia potrafi wprawić mnie byle banał, nieoczekiwana zmiana, na którą nie mam wpływu. Zamartwiam się, rozpamiętuję, dzielę włos na czworo, wszędzie widzę swoją winę. Czuję się gorsza, mam natręctwa myślowe, napady paraliżującego, irracjonalnego lęku o dzieci, partnera. Najgorszy jednak jest gniew – mąż potrafi doprowadzić mnie do furii jednym słowem, a dzieci — wyprowadzić z równowagi naprawdę byle czym. Mówię wtedy straszne rzeczy, wrzeszczę, płaczę, zachowuję się jak histeryczka. Potem wstydzę się, zadręczam… Bardzo, bardzo się staram, a mimo wszystko czuję, że jestem toksyczną matką i chimeryczną żoną.
Taka byłam zawsze, jednak dopiero od niedawna umiem te ułomności nazwać – odkryłam, że jestem DDA — dorosłym dzieckiem alkoholika. Mam nadzieję, że będę umiała sobie pomóc.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze