Warszawskość
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZnajomi mówią, że jestem warszawiakiem. Może to i prawda. Doskonale pamiętam, jak ogłosiłem, że przeprowadzam się z Krakowa do stolicy. Dowiadywałem się rzeczy niesłychanych: Warszawa miała mnie pożreć a następnie wydalić. Sugerowano, że oszaleję od hałasu i tłoku. Wreszcie, padał argument ostateczny: jak możesz opuszczać Kraków! Dziś nie wyobrażam sobie życia w innym mieście.
Znajomi mówią, że jestem warszawiakiem. Może to i prawda.
Doskonale pamiętam, jak to dwa lata temu ogłosiłem, że przeprowadzam się z Krakowa do stolicy, i co usłyszałem w odpowiedzi. Niektórzy moi bliscy rozpaczali, że mnie utracą, lecz większość radowała się, jak sądzę, tą perspektywą utraty. Dowiadywałem się rzeczy niesłychanych: Warszawa miała mnie pożreć a następnie wydalić. Sugerowano, że oszaleję od hałasu i tłoku, słusznie wskazując na moją, patologiczną przecież nienawiść do społeczeństwa. Wreszcie, padał argument ostateczny: jak możesz opuszczać Kraków! Dziś nie wyobrażam sobie życia w innym mieście. To znaczy, umiem wysilić swój mózg na tyle, by ujrzeć siebie odzianego w pomyje na ulicach Bangkoku, lecz nie o to tutaj chodzi.
Oczywiście, nie znam Warszawy. Na przykład, nigdy nie byłem na Bródnie, Gocław kojarzy mi się z Mordorem, a na Żerań zajechałem tylko raz, przypadkiem, gdyż tak roztrząsałem swoje rozliczne przymioty, że przegapiłem przystanek autobusowy. Nigdy nie mieszkałem na ursynowskim osiedlu, właściwie nie bywam w klubach a i knajpy w centrum odwiedzam głównie z okazji wizyt znajomych, świąt narodowych i narodowych nieszczęść. Nie pracowałem w korporacji (nigdy nie miałem też żadnej innej pracy), unikam instytucji rządowych, a gdy z kolegą Urbaniukiem, lata temu, zwiedzaliśmy budynek Sejmu, interesował nas głównie poseł Łyżwiński, którego chcieliśmy namówić, aby zabrał nas na imprezę do Samoobrony. Wynika z tego, że o Warszawie nie mam pojęcia, czego się nie wstydzę, gdyż nigdy nie stanął na mojej drodze człowiek, który takowe pojęcie by posiadł. Toż nawet rodowici warszawiacy – ci, urodzeni w Warszawie, której dawno nie ma – żrą się między sobą, a jeden drugiemu odmówi warszawskości, ponieważ urodził się na Bródnie.
Lubię to miasto, gdyż odczuwam podobieństwo z jego duchem i nie tylko. Nie znam go, lecz nie znam i siebie. Wydaje mi się, że Warszawa jest miastem, którego zadanie dopiero się wypełnia i póki co, nie ma przypisanego sobie celu. Poznań doskonale funkcjonuje jako centrum biznesowe, tę biznesowość widać nawet po markach samochodów na ulicach i markowych strojach, kontrastujących, a jakże, z ponurą biedą niektórych dzielnic. Kraków z uporem godnym lepszej sprawy nosi koronę stolicy kultury, nie bacząc, że ozdoba to papierowa, obklejona złotkiem z czekolady niczym tani gadżet z odpustu. Prawdziwej kultury w tym grajdołku jest akurat tyle, co w pomniku Skrzyneckiego obok kawiarni vis a vis. Mógłbym wyliczać dalej: Wrocław obraca się z wolna na Zachód, Trójmiasto napędza morze i tak dalej.
Z Warszawą jest inaczej: historyczna jej rola jako stolicy, serca w sensie administracyjnym i cywilizacyjnym, uległa zerwaniu w wyniku Powstania Warszawskiego. Rację miał Muniek, śpiewając, że Hitler i Stalin zrobili co swoje i z tej ponurej działalności wyłoniło się inne miasto, niby nowoczesne, a jednak z atrapą starówki, niby stolica, niemniej podległa Moskwie. Przez ostatnie dwie dekady uległa niesłychanym przekształceniom i dziś jest „niemal” wszystkim: niemal stolicą, niemal centrum biznesowym, niemal stolicą zabawy rozpustnej, niemal miejscem pamięci.
Ponieważ niesłychanie teraz smęcę, spróbuję poszukać wesołości studiując mapę. Warszawa przypomina nieco hemoroid. Tu warto przywołać metodę walki. Jeden z popularniejszych sposobów polega na odcięciu naczyń krwionośnych biegnących ku temu paskudztwu. Wówczas paskudztwo to winno uschnąć. Warszawa jest jedyną znaną mi stolicą świata, od której nie biegnie żadna sensowna droga w jakąkolwiek stronę, zaś komunikacja koleją wymaga od pasażera złączenia umiejętności kaskadera z cierpliwością szachisty. Tylko czekać aż uschnie, odpadnie i wówczas, na mojej mapie pozostanie plama jak po muszę zgniecionej kapciem. Miasto również pocięto przeciągając metro, którego mapa doskonale zmieści się na długopisie lub kondomie dla krasnoludka, jest część lepsza, dokąd dochodzi podziemne dobrodziejstwo, i część gorsza, tej radości pozbawiona.
Taka sytuacja może budzić niepokój (co będzie, gdy miasto naprawdę odetną) ale i pewne nadzieje. Niektórzy zaraz nazwą mnie głupkiem i burakiem, do czego zresztą zdołałem już przywyknąć, więc tym bardziej napiszę to, co myślę. W pewien szczególny sposób, Warszawa przypomina mi Amerykę. Żyłem za Atlantykiem, żyję teraz w stolicy i wydaje mi się, że wiem, co mówię. Nie można być Włochem i Niemcem, tak samo, jak bycie krakusem i poznaniakiem jest kompletnie niemożliwe. W wypadku Warszawy i Stanów Zjednoczonych, czyli miejsc, gdzie każdy skądś przyjechał, taka podwójna tożsamość wydaje się czymś naturalnym. Włoch będący Amerykaninem jest na porządku dziennym, tak samo jak facet urodzony i wychowany w Przasnyszu może zostać warszawiakiem.
Powstaje teraz pytanie: gdzie zaczyna się warszawskość? Należy mieszkać na takim Mokotowie rok, dzień, a może lat dziesięć? Jeszcze lepiej: czy można pozostać warszawiakiem opuściwszy to miasto? Nie umiem tego określić, gdyż ludzie są różni. Wydaje mi się, że w pewnym momencie ujawnia się wewnętrzna potrzeba zakorzenienia w otoczeniu, nie mająca nic wspólnego z pragnieniem społecznego awansu. Po prostu: niektóre knajpy bardziej lubimy od innych, ten park jest fajniejszy od tamtego, kochankowie mają swoje miejsca tajemne, a świeżo upieczeni rodzice wybierają przedszkole dla oseska z odpowiednim wyprzedzeniem. Naturalność wyboru tych miejsc, takiego planowania nieraz na wiele lat do przodu mówi mi więcej niż kontrakt pracowniczy i kredyt mieszkaniowy.
Może to dziwnie zabrzmi, ale najczęstszy, najbardziej stereotypowy stosunek do Warszawy wydaje mi się głęboko niewłaściwy. Mam na myśli postrzeganie tego miasta jako wrót do kariery, jakby szklane domy przy dworcu i stalinowski przepych MDM-u były jakimś Sezamem, chętnym do obsypania złotem każdego frajera, który akurat się napatoczył. Znam wielu ludzi, którym się powiodło: każdy albo odniósł wcześniej sukces u siebie, w innym mieście, albo przyjechał na gotowe, ewentualnie przeprowadził się wraz z robotą, wykonując wolę przełożonego. Znam również wielu nieszczęśników przybyłych do Warszawy z rycerskim niemal zamiarem podboju. Uderzali w ciemno. Ich rzeczywiście miasto wypluło do Wisły, czy też w miejsce daleko mniej przyjemne. Przerzucają paczki, pracują w szatni. Jestem jak najdalszy od deprecjonowania pracy fizycznej i odpowiedzialnego wysiłku szatniarza. Mam na myśli, po prostu, niespełnione marzenia.
Ale Warszawa to dobre miejsce do życia, nie do spełniania marzeń. Jeśli ktoś sądzi inaczej, polecam wyprawę do Vegas.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze