Babcia sąsiadka
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuStarsze sąsiadki... Niegdyś, na progu mej burzliwej młodości nienawidziłem ich z całą mocą, jako głównej przeszkody w prowadzeniu hulaszczego trybu życia do samego świtu. Chyba rzeczywiście się starzeję, bo z wolna odnoszę się do otoczenia jakby życzliwiej.
Chyba rzeczywiście się starzeję i z wolna odnoszę się do otoczenia jakby życzliwiej.
Weźmy takie starsze sąsiadki. Niegdyś, na progu mej burzliwej młodości nienawidziłem ich z całą mocą, jako głównej przeszkody w prowadzeniu hulaszczego trybu życia do samego świtu. Panie te, zrażone mym głośnym zachowaniem składały skargi, dzwoniły po służby, nie rezygnując jednocześnie z wylewnej uprzejmości: nikt nie zagadywał mnie tak pięknie na klatce schodowej, nie słał uśmiechów tak szerokich, jak właśnie one. Reagowałem podobną, lodowatą życzliwością i w ten sposób zyskiwaliśmy coś wspólnego dla nas dwojga. Nie byłem w stanie tego wówczas docenić.
Ja byłem młody, wściekły i myślałem, że zawojuję świat.
One były stare, wściekłe i wiedziały, że na świecie nie ma już niczego do zwojowania.Wiedziałem, że kiedyś będę jak one, one wiedziały, że kiedyś były jak ja i nic z tego nie wynikało.
Sprawiłem wiele przykrości staruszkom-sąsiadkom. Niekiedy zwykłem wyglądać niczym szaleniec, odziany w czerń i z dzikim wzrokiem. Brakowało mi tylko zakrwawionej siekiery do kompletnego wizerunku. Dołóżmy jeszcze muzykę metaliczną nakręconą na cały regulator, licznych gości i ściany noszące ślady opon roweru. Nie był ze mnie najlepszy sąsiad, czego nie żałuję – starość ma swoje prawa, a młodość swoje. Moją sprawą było rozrabianie, ich: marudzenie i donoszenie gdzie trzeba.
Niektóre sąsiadki-staruszki wycierpiały więcej niż te, przebywające w mojej bezpośredniej bliskości. Kolega, zamieszkały po sąsiedzku w jednej kamienic w centrum Krakowa, zrealizował swoje młodzieńcze marzenie i otworzył sklep, sprzedający płyty z muzyką ciężką, diabelską. Ze względu na problemy budżetowe, sklep działał w jego własnym mieszkaniu na parterze. Było tam wszystko, co takie miejsce mieć powinno: towar, lada, kasa fiskalna i nieprzytomny człowieczyna za tą kasą, próbujący trafić sinym paluchem w odpowiedni klawisz. Klientów schodziła się moc, nadciągali watahami, niczym wilki głodne przebierania w płytach. Klops w tym, że aby do sklepu (w mieszkaniu) się dostać, należało najpierw przejść przez korytarz, dzielony pomiędzy mojego kumpla i pewną starowinkę. Uroki starego budownictwa są niekiedy właśnie takie. Nieszczęśliwa kobiecina przez cały dzień doświadczała niekontrolowanych najazdów ze strony ludzi, których podejrzewała – zapewne – o wszystko co najgorsze, ze zjadaniem kotów włącznie.
Dziś sklepu nie ma, sąsiadka umarła i mogę sobie o tym pisać bez obaw, że komuś, poza mną samym, zrobi się smutno.
Mam wrażenie, że moja młodzieńcza, ale i niegroźna niechęć względem osób starszych uległa wzmocnieniu w pokoleniu młodszym o dekadę i wcale nie mam na myśli tylko awantur pod krzyżem, gdzie równo zawaliły obie strony, ani prób wykradania dowodu osobistego przed wyborami. Staruszki chcą jakiejś wdzięczności za swoje długie życie. Młodzi wściekają się, że muszą utrzymywać dzisiejszych emerytów, choć sami, za pięćdziesiąt lat nie dostaną złamanego grosza. Niektórzy obierają stronę w tym sporze, inni próbują szukać jego przyczyny w kryzysie społecznym i ekonomicznym. Mnie po prostu wydaje się, że człowiek zwróci się przeciw człowiekowi, gdy tylko zyska ku temu sposobność. Tylko tyle i aż tyle.
Teraz, na pocieszenie mam nowe babcie sąsiadki, serwowane w pakiecie. Są niczym dwie strony Księżyca. Pierwsza to urocza starowinka, żwawa w najbardziej melancholijny ze znanych mi sposobów: gdy rozmawiamy przez uchylone drzwi, pochyla głowę na jeszcze jeden dowód swojej uprzejmości. Odbiera pocztę, gdy nie zastanie mnie kurier i jest skłonna dokarmiać mi koty, co niesłychanie ułatwia bujanie się po Polsce. Czasem spotykamy się w windzie, czy w drodze na tramwaj. Opowiada mi o córce, psie, problemach na działce i chorobach, rozstajemy się dobrym słowem i każde wlecze się do swoich małych nieszczęść. Jest drobna, siwe włosy strzyże na pazia i powoli gnie ją do ziemi.
Druga sąsiadka jest jej dokładnym przeciwieństwem. Wsiadając do windy już wiem, że ją spotkam – otacza mnie niepodrabiany zapach przetrawionego bełta połączony z wonią niemytej odzieży. Wytaczam się przed blok i już śmieje się ku mnie ta pomarszczona twarz z jednym zębem w gębie. Natychmiast znajduję się w środku nerwowej opowieści: bo dzieci jej czegoś nie doniosły, bo przyśnił się jej mąż łajdak i nieboszczyk, bo zimno lub ciepło u niej w domu i noga ją rypie. Rwie się do pokazywania: podwija spodnie i chce bandaż zdzierać. Rozmowa, niezależnie od swojego przebiegu i ukazywania mi kolejnych okaleczeń ma zawsze ten sam finał. Babcia sąsiadka śle ku mnie szeroki, czarny uśmiech, mówi, że jestem bardzo przystojny (to akurat prawda) i formułuje prośbę. Najczęściej domaga się papierosów, najlepiej kilku, drobnych na jedzenie w formie płynnej, choć czasem prosi o rzeczy konkretne: cukier, chleb, coś takiego. Pilnuję więc, żeby wychodząc z domu mieć przy sobie drobne, fajki, a jak kiedyś zamarudziłem z cukrem i już jej nie było, zrobiło mi się głupio.
Obie babiny lubię jednakowo i nie chcę, aby się zmieniały. Dopuściłbym zmianę, gdyby ta zdołała uszczęśliwić którąś z pań, co nie jest już możliwe. Starość to niezbyt fajna sprawa. Chcę aby pierwsza staruszka dalej była miła, druga namolna i niech sobie cuchnie do woli.
Zastanawiam się, w jaki sposób powinienem obchodzić się ze swoimi sąsiadkami, którym przecież jestem coś winien – za opiekę nad kotami, za pogadankę, za nieszczęścia ich wszystkich poprzedniczek. Nie potrzebujemy siebie w jakiś radykalny sposób, żadna strona nie dąży do zacieśnienia kontaktu. Nie chcę być przez nie odwiedzany ani wpadać z wizytą, ani mi w głowie ganianie im po zakupy, albo doglądanie działki, psa, bimbru, czegokolwiek. Mamy tylko te spotkania w drzwiach lub przed domem, kiedy one mówią, a ja słucham. W jaki sposób mogę uczynić ich życie odrobinę lepszym? Przychodzi mi do głowy tylko jedno rozwiązanie.
Będę traktował je poważnie. Największym przekleństwem – prócz chorób – babci sąsiadki jest to, że wszyscy wokoło traktują ją z czułostkowym lekceważeniem. Jest sobie babina, niech będzie. Pitoli sobie pod nosem – niech sobie popitoli. Więc będę słuchał tej paplaniny tak, jak słucham starszego kolegi, będę się zgadzał albo nie zgadzał. Przypomnę sobie wszystko, co wiem o psach i tanim winie. Podsunę własne pomysły, a jeśli z czymś się nie zgodzę, po prostu powiem, co mam na myśl, posłucham odpowiedzi i pójdę sobie w tak zwaną jasną ciasną. Świat stanie się odrobinę lepszym miejscem. Ale nie chodzi mi tylko o to.
Babcie sąsiadki straciły cały swój dawny świat. Usunął im się spod stóp jakieś dwadzieścia, dziesięć, pięć lat temu. Zmiany żywiołowo postępują.
Ja swój świat stracę jeszcze szybciej. Chcę wiedzieć, co wtedy mogę zrobić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze