Wojny parkingowe
URSZULA • dawno temuNaprawdę zniosłam już w życiu i w samochodzie wiele - kierowców, którzy nagle jakby nigdy nic wyjeżdżają z podporządkowanej, upiornych facetów na siedzeniu pasażera, którzy robią za GPS, przechodniów, którzy znienacka wychodzą na sam środek jezdni, ale sceny parkingowe przebijają wszystko.
Na co dzień jestem miłą i uśmiechniętą dziewczyną, która nawet wobec największych przeciwności losu zachowuje zimną krew i zdolność logicznego myślenia i której nawet w najbardziej stresujących sytuacjach nie puszczają nerwy. Jest jednak coś, co jest w stanie w sekundę wyprowadzić mnie z równowagi i spowodować, że zmieniam się w rozczochraną jędzę ziejącą ogniem nienawiści w stronę przypadkowych przechodniów. I to coś rozgrywa się zwykle na parkingu przed domem.
Wydawałoby się, że to nic trudnego, że wystarczy parkować zgodnie z prawem (czyli nie na miejscach dla inwalidów i z opłaconym parkometrem) i wykazać się jakąś minimalną kulturą osobistą (czyli na przykład nie zajmować dwóch miejsc), aby wieść długie i szczęśliwe parkingowe życie, jednak nic bardziej mylnego — ludzie potrafią wykazać się wyjątkową pomysłowością w kwestii zatruwania innym życia.
Więc po kolei: mieszkam w centrum miasta, a to przeciętnemu człowiekowi kojarzy się z parkingowym — i w ogóle samochodowym — koszmarem. A tymczasem korki może są, ale dla tych osób, które jadą z obrzeży miasta do pracy w centrum, natomiast ci, którzy — tak jak ja — zmierzają w przeciwnym kierunku, mają ulicę pustą jak autostrada przez pustynię. W kwestii parkowania działa ta sama zasada — w godzinach 9.00–18.00 możesz jeździć w kółko do męczeńskiej śmierci i pierwsze wolne miejsce parkingowe znajdziesz w podziemiach centrum handlowego w Jankach, a po 18.00, kiedy wszystkie krawaty z pobliskich biurowców rozjadą się na kolacyjki, do wyboru do koloru — kilka chwil i miejsce jest.
I wszystko byłoby cukierkowo i ociekało lukrem, gdyby nie to, że człowiek jest istotą z gruntu złą i ponurą, co daje o sobie znać zwłaszcza, kiedy o poranku jeździ w kółko w poszukiwaniu miejsca, a zegar tyka i do pracy spóźnić się nie można. Taki człowiek w samym środku czarnej, parkingowej desperacji usiłuje wcisnąć swojego wielkiego jeepa na kredyt w każdą najwęższą szczelinę, nie oglądając się specjalnie na to, czy jakiś mały biały samochodzik będzie w związku z tym mógł wyjechać ze swojego miejsca. Muszę przyznać, że wśród kohort krawatów pozbawionych elementarnej ludzkiej przyzwoitości, zdarzają się wyjątki i te wyjątki zostawiają za przednią szybą numer telefonu. To nawet miłe — dzwonisz pod podany numer i sympatyczny pan właściciel samochodu zbiega po schodkach biurowca i odjeżdża swoim jeepem w stronę zachodzącego słońca. Cała reszta jednak nie jest tak wyrozumiała — zastawia mi samochód i znika. Życie nauczyło mnie, że w takich sytuacjach wzywanie straży miejskiej kompletnie mija się z celem - przyjadą, spiszą to i owo i pojadą, a w niczym nie przyczyni się to do usunięcia blokującego mój samochodzik jeepa. Zresztą w ogóle nie ma wyjścia z tej sytuacji, chociaż nieraz kusiło mnie, żeby wziąć gwóźdź i napisać na pięknej błyszczącej karoserii, co myślę o jego właścicielu. Zwykle jednak po prostu czekam jakieś dwadzieścia minut, aż może pojawi się kierowca, a potem długo złorzeczę i rwę włosy z głowy, po czym ostatecznie po prostu jadę do pracy taksówką. Takie korporacyjne chamstwo nowej generacji jest co prawda okropne, ale wytrzymywałam je zaciskając zęby dość długo. Natomiast ostatecznie wyprowadziło mnie z równowagi tradycyjne polskie chamstwo starej daty.
U podstaw tradycyjnego polskiego chamstwa parkingowego leży przekonanie o własnej wyższości nad innymi przedstawicielami rasy ludzkiej i wynikających z tego faktu rozlicznych przywilejów. Jednym z tych przywilejów jest posiadanie samozwańczego prywatnego miejsca parkingowego w centrum Warszawy. Do niedawna nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje, jednak ostatnio, kiedy jak zwykle zaparkowałam samochód na pierwszym lepszym wolnym miejscu pod blokiem, zobaczyłam, że z białego vana, który właśnie wjechał na parking, wybiega dziad i pędzi w moją stronę. Pędzi i chrypi złowieszczo:
— Proszę natychmiast przestawić samochód! To jest moje miejsce!
Ze zdziwieniem rozejrzałam się dookoła, ale nie zobaczyłam żadnych specjalnych oznaczeń, które mogłyby na to wskazywać, o czym nie omieszkałam poinformować chrypiącego dziada.
— Ale ja tu parkuję od lat! Wszyscy mieszkańcy ulicy wiedzą, że to moje miejsce! - wykrzykiwał dalej. Być może lwia część populacji uległaby dziadowej fanaberii i przestawiła samochód, ale nie ja. Ja postanowiłam sprowadzić go na ziemię z krainy megalomanii i grzecznie poinformować, że mam takie samo prawo do tego miejsca co on. Oddaliłam się w poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku, a za mną jeszcze długo rozbrzmiewały złowieszcze okrzyki dziada.
Ta stanowcza obrona własnego prawa do parkowania kosztowała mnie dwie przebite opony, co odkryłam następnego dnia rano i co spowodowało, że tym razem naprawdę jestem w pełni gotowa rozpocząć parkingową wojnę z prawdziwego zdarzenia. Co on sobie myślał? Przecież widziałam, jak wygląda jego samochód i wiem, w którym miejscu zawsze parkuje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze