Babcia nie miała racji
MARIKA KRAJNIEWSKA • dawno temuNa spotkanie umówiła się w jednej z warszawskich herbaciarni. Ubrana w dżinsy i ciemną bluzkę, bez makijażu wyglądała świeżo, promiennie i elegancko. Wydała się szczuplejsza, niż w filmach, kamery dodają kilogramów. Przy filiżance herbaty Joanna Pierzak, którą możemy podziwiać na deskach teatru oraz na ekranie, opowiadała o aktorstwie, show-biznesie, podróżach, córeczce i swojej babci.
Zadebiutowała pani już na pierwszym roku studiów, jak wspomina pani to pierwsze doświadczenie? Raczej nie wszyscy studenci już na pierwszym roku otrzymują taką szansę.
J.P.: To wyszło zupełnie przez przypadek. Kiedy w szkole teatralnej był organizowany casting do filmu Słodko gorzki, nie pozwolono nam – studentom pierwszego roku – na niego pójść…
Uważano, że jesteście za młodzi?
J.P.: Tak, uważano, że jesteśmy za młodzi, ale telefonicznie przekonałam reżyserów, że w momencie kręcenia filmu będziemy już po pierwszym roku, więc zaproszono do castingu i nasz rok. Nie dostałam roli, bo Pasikowski obsadził cały film modelkami. Później stało się tak, że jedna z modelek nie chciała wystąpić w przezroczystej bluzce i została odsunięta. Rola kujona klasowego była znowu do obsadzenia. Zadzwoniono do mnie zaraz po wakacjach z informacją o tym, że dostałam rolę Lusi.
Jak się grało na pierwszym planie zdjęciowym?
J.P.: To było fajne doświadczenie, gdyż jeszcze bez szkoły trafiłam do filmu, na plan z wybitnymi aktorami. Grał tam Marek Kondrat, Bogusław Linda, a więc legendy naszego kina. Trafiłam od razu na głęboką wodę. Nie było to wielkie doświadczenie, bo i rola była nieduża, ale zaowocowało potem kolejnymi propozycjami. Drugim reżyserem filmu był Wojtek Pacyna, który później przygotowywał swój debiut w Teatrze Telewizji i zaproponował mi główną rolę. Z kolei sztukę zobaczył Jan Jakub Kolski i zaproponował mi rolę w Historii kina w Popielawach, potem ktoś zobaczył ten film i zaproponował kolejną rolę. Tak to się jakoś potoczyło.
Ciężko się pracowało na planie, nie mając za sobą wielu lat nauki na uczelni aktorskiej?
J.P.: Czasami ciężko się pracuje mając za sobą doświadczenie w pracy na planie i ukończoną szkołę, czasami nie. Wszystko zależy tak naprawdę od reżysera, od materiału, od ekipy, od wielu czynników. Jak zaczyna się grać po szkole, to właśnie ze szkoły wynosi się pewne nawyki, które nie zawsze pomagają. Dlatego bardzo często w filmie reżyserzy posługują się tak zwanymi naturszczykami, czyli osobami bez przygotowania, którzy zagrają epizod spontanicznie, naturalnie, którzy nie mają żadnej wiedzy, są tylko prowadzeni przez reżysera. W szkole teatralnej uczy się rozbierać rolę na czynniki pierwsze. Inaczej się też podchodzi do roli w Dostojewskim, granej na dużej scenie, a inaczej w kameralnym filmie. Oczywiście z czasem przydaje się doświadczenie bycia przed kamerą — uczy jak się odwrócić do kamery, żeby ta kamera nie blokowała, nie stresowała, żeby mieć świadomość własnego ciała i tak dalej.
Skąd pomysł na aktorstwo?
J.P.: Przez całe życie chciałam iść na medycynę i tej myśli się trzymałam kurczowo, dlatego że do naszego domu przychodziła pani doktor w białym fartuchu, która była dla mnie ideałem kobiecości – bardzo elegancka kobieta. Zawsze wydawało mi się, że chcę być taka jak ona. Niestety jak mój dziadek zaczął chorować, to przekonałam się, że nie jest to wcale taki elegancki zawód i zdałam sobie sprawę, że przy mojej wrażliwości nie jest to zawód dla mnie. Zbiegło się to w czasie z tym, że akurat miałam w szkole bardzo ostrą panią od polskiego, która szantażowała emocjonalnie uczniów. Stawiała dobre stopnie tym, którzy brali udział w konkursach recytatorskich i teatralnych. Spróbowałam więc swoich sił, przeszłam do następnego etapu, potem dostałam nagrodę, którą były spotkania ze znaną aktorką z Katowic i warsztaty właśnie aktorskie pod jej kierunkiem. Spodobało mi się to. Chodziłam także do szkoły muzycznej. W ogóle otaczałam się artystami. Mój ojciec to też artysta w swoim zawodzie, jest archeologiem i ma bardzo artystyczną duszę. Więc gdzieś dookoła mnie krążyła taka aura. Wtedy zdecydowałam się na aktorstwo.
Jak na pani decyzję o kierunku studiów zareagowali najbliżsi? Nie traktowali tego jak fanaberii?
J.P.: Najbliżsi zawsze mnie wspierali. Może na początku moja mama nie była zachwycona, bo wtedy chyba marzeniem większości kobiet było to, by ich córki były lekarkami, a synowie prawnikami, ale powiedziała mi, że zrobi wszystko by pomóc mi w moim wyborze. Wspierała mnie również finansowo. Chodziła ze mną do teatrów. Bardzo często uciekałam z zajęć, by pojechać z tatą lub mamą do teatru w Krakowie czy Zakopanem, rodzice opowiadali w szkole, że mamy bardzo ważne sprawy, po czym jechaliśmy właśnie do Krakowa do Teatru Stu, na jakiś niesamowity spektakl z Grabowskim, którego ja nie mogłam pominąć. Tylko babcia odbyła ze mną śmieszną rozmowę. Pamiętam powiedziała mi: — Boże, miałaś być lekarką, jakie życie cię teraz czeka, będziesz chodziła głównie w brudnych ubraniach. Ponieważ w domu pożyczało się często stroje do szkolnych przedstawień, a były one faktycznie brudne i śmierdzące, to moja babcia wyobraziła sobie, że tak będzie wyglądało moje aktorstwo. Pochodzimy ze Śląska, więc kult czystości odgrywał w naszej rodzinie dużą rolę.
Czy obawy babci się sprawdziły?
J.P.: Nie, nie zdarzyło mi się w swojej karierze zawodowej chodzić w brudnych ubraniach.
Rodzina ogląda panią w telewizji, w teatrze?
J.P.: Najbliżsi oglądają, przeżywają, mają czasem uwagi, czasami śmieszne. Chodzą na premiery, przyjeżdżają do teatru. Ale nie jest tak, by moje aktorstwo wypełniało ich całe życie. Zresztą u mnie też jest tak, że głównie skupiam się na rodzinie. Jest ona na pierwszym miejscu. Czasem myślę, że to minus, że nie żyję wyłącznie sztuką i aktorstwem, ale zajmuję się też innymi sprawami.
Po studiach zaczęła pani występować na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu. Od kilku lat związana jest pani z Teatrem Studio w Warszawie. Co pani sprawia największą przyjemność w kreowaniu roli teatralnej?
J.P.: Najciekawszy dla mnie jest sam proces dochodzenia. Dochodzenie do roli, analizowanie, próbowanie, zmierzanie się z tematem jest ciekawsze, niż wielokrotne odgrywanie roli. Interesuje mnie bardziej spotkanie z drugim człowiekiem, często z reżyserem. Wydaje mi się, że więcej korzyści wynoszę z samego spotkania, niż z zagrania roli. Nie mam potrzeby bycia podziwianą, ważniejsza jest dla mnie możliwość spotkania z osobowościami, z ciekawymi ludźmi, z osobami które mają szersze horyzonty, którzy poprzez sztukę mogą pokazać, co czują. Poza tym przy pracy w teatrze tworzy się jakiś rodzaj wspólnoty. Przy spektaklu spędzamy dużo więcej czasu niż podczas pracy nad filmem.
Co najmilej pani wspomina?
J.P.: Najmilej wspominam początki pracy w Teatrze Polskim, może dlatego, że było to moje pierwsze spotkanie z teatrem i spotkanie z największymi reżyserami – Krystian Lupa, Michaił Fokin, który przyjeżdżał do nas z Moskwy - a to było dla nas wszystkich niezwykłe doświadczenie. Miałam okazję spotkać tam tych wszystkich reżyserów, którzy tu w Warszawie pracują rozsiani po różnych teatrach, tam zaś byli skupieni właśnie w Teatrze Polskim. Zespół był na wysokim poziomie. Pracowało się fantastycznie. Poza tym, aktorzy we Wrocławiu nie są tak rozproszeni z energią jak w Warszawie.
Takie rozproszenie przeszkadza?
J.P.: W Warszawie aktor ma więcej możliwości, to nie tylko gra w teatrach, są też filmy, seriale, dubbingi, wywiady, spotkania, często reżyserzy mają problem, by zrobić ciekawy spektakl, wymagający wielu godzin pracy nad rolami, bo aktorzy w Warszawie po prostu nie mają czasu, zajęci różnymi produkcjami.
Czy zdarzają się nieporozumienia, kiedy tak długo pracuje się nad spektaklem z wieloma ludźmi?
J.P.: Oczywiście, że się zdarzają. W naszym zawodzie w ogóle często się zdarzają nieporozumienia. Wszystko zależy od osobowości, natury. Czasami nieporozumienia kończą się wybuchami, krzykami, awanturami. Czasami są ciche dni, lub aktorzy zwyczajnie rezygnują z roli. W teatrze to się zdarza bardzo często. Nawet jest taki niepisany zwyczaj, że raz w roku aktor może zrezygnować z roli bez podania powodu. I tak się często zdarzało. Czasami jednak aktor usiłuje się nagiąć i buntować się w środku, ale jest to tak delikatny zawód, gdzie gwałt na samym sobie jest niewskazany. Od razu się to czuje. To się przenosi na grę.
I widz jest w stanie to zobaczyć?
J.P.: Tak, widz widzi, że aktor udaje, a nie przenosi w swej grze cząstkę siebie.
Czuje pani tremę przed spektaklem?
J.P.: Zawsze jest coś takiego, że jest podwyższony poziom adrenaliny przed wejściem na scenę. Ale ja to bardzo lubię. Jest to rodzaj konfrontacji, która powoduje, że człowiek nagle ma więcej siły i dreszczyk ten dopinguje, a nie zamyka. Ja w ogóle nie lubię premier. Nie chodzę też na premiery. Premiery są okupione rodzajem napięcia, które wynika z oczekiwania i przymusu. To jest tak jak z sylwestrem, którego nie znoszę. Bo jest przymus tego dnia fantastycznie się bawić. Najczęściej są to nieudane zabawy, ponieważ, jak człowiek coś musi zrobić, to się napina i odchodzi ochota na coś spontanicznego. Z premierą jest tak samo. Tego i tego dnia trzeba udowodnić, że zrobiło się coś wspaniałego i wielkiego. Premiery grane są zwykle z ogromnym napięciem. Często bywa tak, że spektakl się rodzi dopiero po kilku zagraniach. Był np. taki spektakl, który zakończyliśmy grać - Zbyt głośna samotność w reżyserii Tomka Mana. Kiedy go robiliśmy, to wydawało nam się, że zagramy go co najwyżej pięć razy i w ogóle nic z tego nie wyjdzie. Okazało się jednak, że graliśmy go pięć czy sześć sezonów z rzędu. On się nagle narodził i ze spektaklu na spektakl był lepszy.
Czy to znaczy, że nie da się przewidzieć, czy dany spektakl odniesie sukces?
J.P.: W tym zawodzie nie da się tego przewidzieć, szczególnie w Polsce. Czasami jest tak, że zagra się fantastyczną rolę u wielkiego reżysera i wydaje się, że sukces jest murowany, a okazuje się, że wcale tak nie jest. A czasami rzeczy, na które absolutnie nie stawiamy, czy wręcz odmawiamy – mi się też kilka takich przypadków zdarzyło – zostają dostrzegane, uznawane są za udane i wybitne.
Czy grała pani za granicą?
J.P.: Dwukrotnie grałam w niemieckich produkcjach. Zrobiłam też reklamę na rynek zachodni. Potem miałam dużo propozycji związanych z kampanią reklamową. Okazało się, że dogadywaliśmy się świetnie z reżyserem Nigelem Colem, on robił produkcje z Robinem Williamsem i Julią Roberts. Było to fajne spotkanie, bo to człowiek z innego świata. Praca przy reklamie czasami wydaje mi się fajniejsza niż przy filmie, spotkanie z namiastką prawdziwego kina światowego, które dysponuje sprzętem, o jakim nie śniło się rodzimym filmowcom. Miałam przy tej okazji możliwość spotkania ze świetnymi operatorami, z wybitnymi reżyserami, z najlepszymi scenografami, którzy mieli pole do popisu i pieniądze.
A co z niemieckimi produkcjami?
J.P.: Dwa razy pracowałam w Niemczech. Nie były to duże role. Raz grałam Rosjankę, a raz Polkę w Niemczech, która przeżywała romans z policjantem Niemcem, który sądząc że jest to wrażliwa, delikatna dziewczyna, wplątana w narkotyki i ciemny światek, starał się jej pomóc. A na końcu okazuje się, że jest to osoba z pozoru delikatna, która niszczy jego życie i karierę. Były to fajne spotkania, ale już parę lat temu. Miałam też inne propozycje, ale czasami bywa tak, że się postawi nie na tego konia.
Czy często gra pani postacie, które diametralnie się różnią od pani charakteru, osobowości?
J.P.: Najczęściej. Dlatego, że reżyserzy bardzo często obsadzają role, patrząc na wygląd, jeżeli ktoś wygląda na osobę delikatną, skromną, to takie właśnie role dostaje. A ja jestem raczej osobą żywiołową, energetyczną, dobrze poukładaną i wręcz wydaje mi się, że w większości moje role są zupełnie do mnie nie podobne, nie pokrywają się wcale z moim temperamentem. Nawet moi rodzice pytali: — Co jest z Tobą nie tak, że grasz ciągle pokrzywdzone przez los kobiety? Były to role kobiet albo zgwałconych, albo molestowanych, albo bitych. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mam urodę skrzywdzonej niewinności. Ale nastąpił wreszcie przełom i zaczęłam dostawać zupełnie inne role, bardzo charakterystyczne. I to mnie bardzo cieszy. Zresztą wydaje mi się, że jestem w takich rolach o wiele lepsza. W ogóle ciekawostką jest to, że w szkole teatralnej nigdy nie zagrałam młodej dziewczyny.
Jak to? Kogo więc pani grała?
J.P.: Profesorowie mówili: — Masz takie warunki, jesteś niska, drobna, przezroczysta, ciebie trzeba złamać, musisz grać grube, stare baby. I grałam grube, stare, garbate, chropowate baby.
Czy zagrałaby pani teraz taką grubą, starą babę?
J.P.: Nie, to się nigdy nie zdarzy. Z tego prostego powodu, że nikt nie obsadzi w filmie młodej kobiety w roli starej. Chyba, że w teatrze. W filmie zaś jest to niemożliwe, a to dlatego chociażby, że polski film nie dysponuje takimi możliwościami. W Zwerbowanej miłości grałam dziewczynę, która przechodzi operację plastyczną, by upodobnić się do kogoś innego – i dużo tu opowiadania, ale niewiele do działania. My nie mamy po prostu środków na komputerowe animacje takie jak chociażby w filmie Godziny, gdzie Nicole Kidman zagrała z plastrem na nosie, który był dorabiany komputerowo.
No dobra, ale w teatrze można doczepić garb i założyć maskę.
J.P.: Tak, tylko że w teatrach grają pokolenia świetnych aktorów, w teatrze jest zespół aktorów młodych, średnich, starych i najstarszych i raczej nie obsadza się dwudziestoparoletniej dziewczyny w roli dojrzałej kobiety, bo jest to najzwyczajniej w świecie bzdura. Ale, za parę lat myślę, że wszystkich zaskoczę, bo mam opracowane role starych, grubych bab do perfekcji! Wyjmę asa z rękawa!
Co sprawia największe problemy podczas kreowania postaci?
J.P.: Najczęściej scenariusz. Reżyserzy są przywiązani do dialogów. Rzadko się zdarza, by było zaufanie do człowieka, trzeba trafić na swoją rolę, na swój materiał, na swojego reżysera, by umieć się otworzyć. Największym problemem aktorskim jest to, by mieć odwagę się otworzyć i pokazać siebie „nagiego”, oczywiście musi to być ubrane w formę, natomiast musi być też materiał literacki.
Chodzi pani o adaptacje książek?
J.P.: Największe scenariusze światowej kinematografii są oparte na wielkiej literaturze, adaptacji powieści, bardzo dobrze napisanych. U nas jest kilku reżyserów, którzy z racji tego, że nie mieli okazji do tej pory otrzymać dobrego scenariusza, piszą sami i te dialogi nie są wielką literaturą. A nie ma też tylu pieniędzy, by tę wielką literaturę adaptować.
W teatrze już jest to możliwe.
J.P.: Tak, w teatrze można się zmierzyć z ciekawszymi postaciami psychologicznymi. Jest w ogóle tak, że młoda aktorka jest w filmie wykorzystywana, traktowana jako ozdoba. To mężczyźni dostają ambitniejsze, ciekawsze role. Dopiero, kiedy aktorka jest starsza i się przebije, wówczas otrzymuje role poważne. Często powtarzam, że chciałabym zazdrościć swoim koleżankom i powiedzieć: — Chcę zagrać taką rolę jak ty. Ale nie zazdroszczę, bo takich ról nie ma.
A pani lubi chodzić do kina?
J.P.: Bardzo. W ogóle nie lubię w telewizji oglądać filmów. A lubię różne filmy. Mąż najczęściej mnie wyciąga na typowo męskie, rozrywkowe. Ale staram się śledzić na bieżąco te rzeczy, które się pojawiają. Bardzo lubię filmy z Meryl Streep czy Emmanuel Beart. Ostatnio wstrząsnął mną Zapaśnik. Marzę o takiej roli, jaką miała Kate Winslet w Drodze do szczęścia.
Czy wcielanie się w postać ze sztuki teatralnej różni się od kreacji roli filmowej?
J.P.: To wszystko zależy od tego, jaka to postać, jaka rola. Gra w teatrze o tyle jest łatwiejsza, że w filmie nie możemy niczego powtórzyć, bo każdy dubel to kolejne pieniądze, a więc i aktor, i reżyser jest pod presją i pracuje w ogromnym napięciu. W filmie jest tak, że jeżeli nie możemy powtórzyć tego, co się nie uda, to podczas montażu można przenieść uwagę na partnera czy na inną sytuację. W teatrze natomiast jest coś fantastycznego, bo jest kontakt z widzem. Od razu się dostrzega, czy widz chłonie to, czy kupuje naszą grę, to się czuje. Czy widzowi się to podoba, czy czerpie energię, czy się nudzi, czy się wierci. W teatrze więc musimy na żywo tą energią sterować. Dostajemy ją w dwie strony. To jest fajne. W filmie tak mało od nas zależy. Czasami zdarza się tak, że wielka rola jest niszczona przez nieodpowiedni montaż. Wystarczy, że montażysta weźmie najgorszy dubel, a nie najlepszy. Jest to tak, jakbyśmy rodzili dziecko i oddawali w zupełnie obce ręce. W teatrze jest inaczej. To dziecko rodzi się powoli, w bólach, ale potem naszym pozostaje. Dojrzewa razem z nami.
Co jest pani bliższe: kamera czy deski sceny?
J.P.: Chyba pół na pół, ale ostatnio z przewagą dla teatru. Grałam bardzo ciekawe i charakterystyczne role filmowe. Były to takie produkcje jak Senność, Zwerbowana miłość. Grałam także w filmie animowanym, mamę Wirusa – mola książkowego. Następnie zaczęłam grać aktorkę w filmie Trzy minuty Macieja Ślesickiego. Po urodzeniu Tosi więcej czasu spędzałam na planie z dzieckiem. Skończyłam więc dogrywać wszystkie moje spektakle i postanowiłam nie zabiegać o role teatralne, by być wieczorami z córeczką. Czuję jednak tęsknotę za teatrem.
Odnoszę wrażenie, że wsiąkła pani w aktorstwo, z łatwością weszła w ten świat.
J.P.: Zawsze byłam osobą emocjonalną. Dla mnie aktorstwo nie kończy się na tym, by dostarczyć człowiekowi wyłącznie rozrywkę. Bardziej w aktorstwie interesuje mnie odszukanie tematów, które na co dzień staramy się od siebie odsunąć, zakopać, przyklepać. Choć oczywiście aktorstwa dla czystej rozrywki absolutnie nie neguję. Sama gram w serialu.
Od wielu lat gra pani w serialu Złotopolscy – czy czasem wkrada się nuda do serialowego życia aktora?
J.P.: Zdarzają się momenty kryzysu. To jest trochę jak ze związkiem, nie ma takiego, w którym kryzys by się nie zdarzył. Jest oczywiste, że następuje syndrom wypalenia czy zmęczenia. Ja miałam przerwy w serialu i zdawało mi się, że może już nie wystąpię. Dla mnie jest to rola dodatkowa, nie skupia mojego całego życia na sobie. Nie ciąży mi. Prawda też jest taka, że praca w serialu daje stały i pewny kontakt z zawodem, co też jest ważne. Zwłaszcza, że coraz częściej bywa tak, że eksploatuje się jakichś aktorów, a potem się ich wypluwa, a na ich miejsce przychodzą inni, którzy także po pewnym czasie są zastępowani kolejnymi. A ja nie chciałabym być w takim przemiale.
Czy zdarza się, że na ulicy biorą panią za serialową Joasię?
J.P.: Tak, często mnie biorą za Joasię z serialu. Bardzo często bywało tak, że ludzie, którzy poznawali mnie prywatnie, dziwili się, że potrafię się śmiać, jestem radosna, energetyczna, zupełnie nie taka jak z serialu. Niestety ludzie często odbierają aktora przez jego role.
Jak ocenia pani bohaterkę w filmie Senność? Z pewnością nie była to rola łatwa?
J.P.: Tak, to była trudna rola, ciężko się ją grało. Byłam wtedy w innym temacie. We Wrocławiu grałam rolę prostytutki. Nocami grałam tam, a nad ranem przyjeżdżałam do Warszawy grać w Senności. Musiałam się przeistoczyć psychicznie i fizycznie w ruchach, w gestach w zupełnie inną postać. Język, który napisał Wojtek Kuczok był trudny, precyzyjny, posiadał rytm, melodię. Rola ta była skrajnie niesympatyczna – a to jest trudne, bo aktor zawsze chce obronić graną postać. Oczywiście w podtekście jest to osoba, która nie wyzwoliła się z wpływów rodziców, nie podjęła decyzji, jaką powinna była podjąć, uwiesiła się na rodzicach i na mężczyźnie, a mimo to była samotna. I to było dla mnie najciekawsze w kreowaniu tej roli i w myśleniu o tym filmie, że często tkwimy gdzieś w czymś, co nas usypia, żyjemy uśpieni, bo tak jest wygodniej. Wiele znam takich przypadków z życia.
Gra pani w serialu, filmach, w teatrze, jest pani młodą mamą, a także ma pani swoją firmę, jak pani udaje się pogodzić wszystkie obowiązki?
J.P.: Są momenty trudne. Trudno było, gdy córeczka była malutka, a ja miałam głównie filmy wyjazdowe, kręciliśmy we Wrocławiu.
Córeczka jeździła razem z panią?
J.P.: Tak, mój mąż pochodzi z Wrocławia. Teście do mnie przyjeżdżali z Tosią, ona jednak lepiej się czuła u siebie w domu. Wówczas przyjechała moja mama, która bardzo mi pomogła, mąż zresztą też wspaniale się nią zajmował. A teraz Tosia zaczyna być coraz bardziej świadoma naszych wyjazdów, tęskni za nami, wie kiedy powinniśmy wyjść i kiedy wrócić. Natomiast na zagraniczne wyjazdy Tosia jeździ z nami. Ponieważ kręcimy filmy dla dużego biura podróży, zabieramy ją i ona tam występuje z nami.
Rośnie mała aktorka.
J.P.: Na razie dla niej to świetna zabawa, możliwość pobiegania na golasa po plaży i przede wszystkim możliwość spędzania czasu z rodzicami. A dla mnie pobyt z rodziną gdziekolwiek, wakacje z rodziną są świętością. Niezrozumiałe jest dla mnie, jak ktoś mówi, że od kilku lat nie był na urlopie. Zaprzecza to zupełnie sensowi pracy. Chwile z rodziną są najważniejsze.
Zdarzyło się pani poświęcić jakąś propozycję na rzecz chwil spędzonych z rodziną?
J.P.: Wielokrotnie zdarzyło mi się odmówić propozycji, dlatego, że miałam już zaplanowany wspólny wyjazd na wakacje rodzinne, to jest dla mnie priorytet.
W jaki sposób regeneruje pani siły? Już wiem, że lubi się pani bywać w herbaciarni…
J.P.: Podróże, przemieszczanie się. Kocham podróże, bo nagle człowiek się przenosi w zupełnie inne miejsce, którego nie zna, nie zna ludzi, którzy w tym miejscu go otaczają. I wówczas wszelkie problemy stają się nieważne, dalekie, małe, śmieszne. Jestem daleko – jest to rodzaj ucieczki, ale nabieram dystansu do wszystkich spraw. Przy Tosi także się zapominam. W tym roku byliśmy z nią na urlopie i nawet nie wiemy kiedy zleciał nam czas. Ale i na urlopie szlifuję warsztat, a to za sprawą córki, która uwielbia bawić się w teatr i odgrywa z nami sceny z bajek. Jest oczywiście księżniczką.
A więc będzie aktorką! Albo pisarką!
J.P.: Nie, będzie robić perfumy! Wszystko wącha: ręce, kosmetyki, jedzenie, wyłapuje non stop najdelikatniejsze zapachy, które albo akceptuje, albo odrzuca. Mydełka w sklepie musi wybierać sama.
W takim razie ma ciekawą przyszłość przed sobą. Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze