Oni czasem wracają!
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNiesłychaną siłą nośną związku jest jego początek, te słynne motyle w brzuszku... Zaś powroty do zerwanych układów wypalić nie mogą. Bo ludzie wybaczą wszystko prócz porzucenia. Miast wspomnień o miłości na trawie, kwiatkach i dzikim spontanicznym seksie pozostanie głęboka zadra nie do wypalenia. Partner, do którego wracamy, zawsze będzie mniej udany niż w chwili porzucenia, choć w pierwszym momencie wydaje się pełen zalet.
Z grubsza rzecz biorąc, istnieją dwa poglądy: człowiek zasługuje na drugą szansę lub na nic nie zasługuje.
Przerwany związek pod wieloma względami przypomina książkę, z której wydarto kilkadziesiąt ostatnich kartek. Chcemy poznać zakończenie, choć, w przygniatającej większości przypadków książka ta jest dramatem szekspirowskim lub powieścią Grahama Mastertona: wszyscy umierają, albo przychodzi diabeł. Niemniej, pragnienie wiedzy jest przemożne i w nim należy poszukiwać przyczyn tego rozpaczliwego zjednoczenia. Poczciwa strona natury ludzkiej odrzuca złe wspomnienia, w zamian pielęgnując dobre. Ja sam, wspominając minione związki, zwracam się chętnie ku chwilom najprzyjemniejszym i po latach nie mogę zwyczajnie pojąć: o co poszło, dlaczego się rozstaliśmy? Kierowanie się wspomnieniem, choćby i najcudowniejszym to jednak najlepszy sposób ukręcenia sobie stryczka na własną szyję, niezbyt przecież wytrzymałą. Jeśli wracać do tego co cudowne w latach minionych, to nie lepiej kupić wiaderko, foremki i rozsiąść się w piaskownicy?
Powroty do zerwanych układów wypalić zwyczajnie nie mogą, a trwają tylko dlatego, że ludzie niechętnie przyznają się do własnych błędów, do błędów powtórzonych zaś wcale. Idiota z kretynką prędzej zapiszą się na terapię, wyjadą do Mormonów lub będą wyczekiwać ufoludków na polu kukurydzy niż zwyczajnie, szczerze przyznają: daliśmy ciała i to dwa razy pod rząd. Niesłychaną siłą nośną związku jest jego początek, te słynne motyle w brzuszku z których tak często tutaj się nabijam. Motyl to takie akurat stworzonko, co poza urodą (też względną, jeśli wziąć pod uwagę ćmy ze wskazaniem na trupią główkę) ma raczej niewiele zalet, za to momentalnie zdycha. To początkowe piękno odchodzi, zmieniając się we wspomnienie raju, arkadii, z której nas wypędzono. Niemniej, oferuje coś konkretnego: poczucie pewnej ciągłości, inicjacji procesu budowania relacji międzyludzkiej. Małżonkowie po latach siorbią herbatę, wcinają ciastka, milcząc całymi godzinami, lecz – nie myślcie, że żartuję – w tej lurze i paskudnym biszkopcie kryje się cząstka energii wskrzeszonej na początku, tak jak w ponurym drabie z ciemnego zaułka zachował się kwilący bobas, który, dziwnym zrządzeniem losu, zamienił po latach grzechotkę na kij baseballowy.
Wskrzeszenie dawnej relacji tę ciągłość przekreśla. Byliśmy razem, posypało się, a teraz jesteśmy znowu i budujemy związek z gruzów, cokolwiek umordowani już przed podjęciem tego bezsensownego trudu. Po początkowym, raczej mdłym okresie słodkości, do drzwi zastuka proza życia (wolałbym, żeby już diabeł od Mastertona wpadł z wizytą), wobec której będzie tylko jeden odnośnik. To, że Kasia porzuciła Krzysia. To, że Krzyś odszedł od jakiejś flądry. Ludzie, prócz swych rozlicznych marności mają jedną szczególną: wybaczą wszystko prócz porzucenia. Miast wspomnień o miłości na trawie, kwiatkach i dzikim spontanicznym seksie pozostanie głęboka zadra nie do wypalenia. Zatruje wszystko od dołu, potem wyrwie się na wolność i wszyscy się potopimy, nie daj Boże wraz z dziećmi i sąsiadami.
Prosta prawda, że ludzie zmieniają się tylko na gorsze (nie wiem, czy już o niej tutaj wspomniałem) dodaje jeszcze innego argumentu. Partner, do którego wracamy, zawsze będzie mniej udany niż w chwili porzucenia. Choć w pierwszej chwili wydaje się pełen zalet, wrażenie to minie z siłą huraganu. Istnieje pewna, bardzo konsekwentna zgodność pomiędzy filmem a życiem. W końcu kino zrodziło się z naszej codzienności. Rozmyślam tu o sequelach i najróżniejszych hitach hollywoodzkich, realizowanych wedle żelaznej zasady: skoro część pierwsza jakoś ludziom podeszła, w dwójce dajmy to samo tylko pomnożone. Wracając do związku wskrzeszonego, oznacza to dwa razy więcej kłótni, przekomarzania się, łazienka także pozostanie dłużej zajęta, a i narosną odsetki od kredytu bankowego. Zgoda, przyjemności też urosną. Dwa razy więcej słodkich słówek, dwa razy więcej seksu i pysznego jedzona – Chrystusie brodaty, kto to wytrzyma?
Sięgając do praktyki: nie znam pary, która przetrwałaby taki powrót bez okaleczeń wewnętrznych. Zewnętrzne także się zdarzyły. Pal sześć, jeśli mamy do czynienia z podlotkami schodzącymi się i rozchodzącymi w zgodności z fazami księżyca, czy też żałosną próbą reanimacji po latach studenckiego związku. Takie nieszczęścia są krótkotrwałe, a i obserwator ma trochę uciechy. Sięgnę tutaj do najgłębszej piekielnej jamy wykopanej przez człowieka dla siebie i najbliższych, czyli do małżeństwa. Pewni, znani mi młodzi ludzie postanowili się pobrać, głusi rzecz jasna na me błagania. Wymienili obrączki, przysięgli sobie, jakże fałszywie, wierność wraz z miłością, wzięli kredyt na mieszkanie i od kopa spłodzili różowiutkiego bobasa. Żadne słowa nie zdołają opisać wynikłej wkrótce rozwodowej zawieruchy, dość powiedzieć, że wolałbym siedzieć na plaży w Nowym Orleanie i obserwować nadciągającą Katrinę. Rozeszli się każdy do swego kąta, tam lizali rany do kości, jakoś po roku wszystko zaczęło zmierzać ku lepszemu, aż tu kolega przypędził ze straszną nowiną. Znowu są ze sobą. Proces zejścia dokonał się w ukryciu, zapewne ze względu na słuszne poczucie wstydu. Na efekty nie musiałem długo czekać. Drugi ślub, drugie dziecko, większy kredyt na chałupę pod miastem. Teraz rozwodzą się ponownie, a żadne nie ma zielonego pojęcia, w jaki sposób samotnie dźwignie ciężar nowych zobowiązań.
Kontrprzykładów nie ma: wszystkich, którzy wytrzymali pięciolatkę w skleconych związkach, anieli zabrali żywcem do Nieba.
Narzuca się palące pytanie, jak można uchronić się przed powrotem na stare śmieci: do byłego kochanka, byłej kochanki. Potrzeba restytucji związkowego trupa, takiej miłosnej nekromancji przypominającej w niektórych przypadkach głód wódy u alkoholika. Nieszczęśnik nie dźwignie o własnych siłach. Trzeba mu terapeuty, opieki rodziny, być może Pana Boga. Ci jednak milczą w sprawach miłosnych, jakże boleśnie niepotrzebnie. Me sterane, pełne wątpliwości serce zwraca się w takich chwilach ku najcudowniejszemu zjawisku na świecie. Ku kolegom. Paniom polecam rzecz jasna koleżanki, choć te, z tego co wiem, mogą udzielić rad wrednych czyli mętnych, w rodzaju sama musisz zdecydować. Nie można rzec nic głupszego, gdyż ludzie, wbrew kultowi niezależności, wcale sami decydować nie chcą. Tymczasem dobry kolega, czy nawet obcy usłyszawszy, że ktoś chce wracać do dawnej miłości, poradzi takiemu, by się puknął, a nawet zwiąże mocnym sznurem i poczeka na poprawę. Kto rozwiąże wcześniej, ten łajdak.
Ludzie, nie wracajcie do siebie.
Nie czyńmy świata gorszym miejscem, dobrze?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze