Śmiertelne zagrożenie
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuIlekroć sobie uświadomię jak straszliwe, śmiertelne zagrożenia niesie za sobą w moim przypadku każdego roku wiosna, natychmiast zapominam, że nie znoszę zimy. Cud, że dotąd udało mi się przeżyć.
Pomijam naturalną skłonność do wchodzenia pod pojazdy, niezależną wszak od pory roku, pomijam skłonność do nadziewania się na wszelakie wystające kanty, do dziabania się nożem po paluchach (są tacy, co mnie do kuchni nie wpuszczają), skręcania kończynek na schodach i tym podobnych, pomijam codzienność tych drobnych, jakże jednak nieprzyjemnych wypadków. Wszystko to dla mnie chleb powszedni.
Kiedy jednak tylko słońce nieco później zachodzić zaczyna, trawka się zieleni i przyjemne ciepełko czuć już w powietrzu, zaczyna się prawdziwy koszmar, bo do wszelkich plag, do których wszak przez cały rok zdążyłam już przywyknąć, dołącza kilka nowych, nękających mnie bezlitośnie od maja do września lekko licząc. I nie, żeby był to pech, drodzy Państwo. Po wielu takich doświadczeniach, śmiem przypuszczać, że jest to przeznaczenie, śmiem przypuszczać nawet, że z tego powodu powinni już grzać dla mnie miejsce w Księdze Guinnesa.
Dla przykładu: któregoś razu, będąc już cokolwiek zniecierpliwioną natarczywością upierdliwych komarów, które całymi stadami krążyły wokół mnie, nie dając mi wytchnienia, postanowiłam użyć przeciwko nim śmiercionośnej broni. Słoiczek z płynem przeciwko komarom był na tyle malusi, że zużyłam cały, obficie skrapiając się śmierdzącą cieczą. Poświęcenie! Nie mijają dwie minuty i zaczyna się pandemonium. Obsiadają mnie skurczybyki i – niewiele przesadzam – obgryzają niemal do kości. Kiedy się już moją krwawicą najadły, kukam ci ja tą szpareczką, co mi po powiece została, na ów zdradziecki środek komarobójczy, a tam – o Niebiosa! – stoi napisane: “skropić szmatę i odrzucić daleko od siebie”. I wyjdź potem człowieku na plażę, kiedy twe rączki i nóżki przypominają raczej sałatkę. W dodatku kiedy już, nie daj Boże, którąś z tych parchatych, obgryzionych kończynek w subtelnym geście na słoneczko wystawię, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że mi ją to słonko piekielnie sparzy, jeśli znowu tak jak rok temu użyję, zamiast ekskluzywnego olejku do opalania w sprayu – dezodorantu do ciała zawierającego alkohol.
Nie tylko problem komarów mnie gryzie. W jakiś miły dzień, sobotę przed południem dajmy na to, licząc naiwnie na wyjątkowe szczęście, wybrałam się na miłą majówkę za miasto. Patrzę a tu polną dróżką zmierza ku mnie kotek lub inne dowolnie wybrane stworzonko. Kici, kici, wołam, albo: do nogi, Azorek, w zależności od gatunku, który nie ma tu znaczenia, a którego z racji dalszych tragicznych wydarzeń już nie pomnę. Zwierzątko jest przyjemne, pozytywnie nastawione i się łasi. Patrzę, a tu z sierści zwierzątka, hops, hops, na moją rękę przeskakują dwa kleszcze i zanim zdążę powiedzieć “dzień dobry” wpijają swe straszne kły w moją skórę. Biegnę szybciutko do najbliższego gospodarstwa z rozpaczliwym wołaniem o pomoc, nagle, fajt!, no, taki mały kamyczek wpada mi pod nogi, padam jak długa i skręcam sobie rękę tak, że ten kleszcz co się wbił po prawej stronie ręki jest teraz po lewej i odwrotnie.
Mój najpiękniejszy długoweekendowy wyjazd? Proszę uprzejmie: Najpierw, w autokarze, spadł na mnie z półki dziesięciokilowy namiot, wgniatając mi w głowę moje świeżo nabyte słoneczne okulary od Gucciego. Głowa, śmiem twierdzić, ocalała, okulary – nie. Potem osa użądliła mnie w stopę tak nikczemnie, że zamiast w odpowiednich wiotkiej istocie sandałkach, musiałam przez tydzień chodzić w wielgachnych, starych trampkach kolegi. Na koniec temuż koledze tak się spodobał opowiedziany przez kogoś dowcip, że z tej radości nie utrzymał kociołka z wrzątkiem. Gdzie wylądował wrzątek, proszę się domyślić.
Każdemu normalnemu człowiekowi włosy na głowie zwykły jaśnieć od słońca, mnie od nadmiaru zmartwień co roku coraz bardziej siwieją i na miły Bóg – nic nie pomaga. Mówi mi mój taki jeden litościwy znajomy: Siedź ty, Bukowska, wiosną w domu na tyłku, nie wychodź, znowu ci się krzywda stanie. Kiedy ja bardzo chętnie. Biorąc jednak pod uwagę, że iluś tam procent naszego społeczeństwa od siedzenia na pupie robią się hemoroidy, mogę mieć pewność, że ani chybi znalazłabym się w tym procencie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze