Nadopiekuńczy rodzice
CEGŁA • dawno temuMoje szczęście zatruwa zbyt zakleszczona więź z własnymi rodzicami oraz rodzicami męża. Cała czwórka przyjaźni się i jest w pełni sił witalnych, a w związku z tym rwie się – chyba trochę z nudów – do organizowania nam życia, nazywając to pomocą. I oczywiście, istnieje w ich obecności, dyspozycyjności jakiś element ulgi dla nas – zapracowanych młodych Polaków na dorobku. Doceniam to. Ale bez przesady!
Droga Cegło!
Mam 27 lat, dwójkę maluchów (1,5 i 4 lata), statystycznie szczęśliwą, przeciętną rodzinę. Moje proste szczęście zatruwa jednak zbyt zakleszczona więź z własnymi rodzicami oraz rodzicami męża. Cała czwórka przyjaźni się i jest w pełni sił witalnych (bogu dzięki, oczywiście), a w związku z tym rwie się – chyba trochę z nudów – do organizowania nam życia, nazywając to pomocą. I oczywiście, istnieje w ich obecności, dyspozycyjności jakiś element ulgi dla nas – zapracowanych młodych Polaków na dorobku. Doceniam to. Ale bez przesady!
Po urodzeniu pierwszego dziecka miałam złudne wrażenie, że panuję nad swoim życiem, ba, decyduję o nim wspólnie z mężem. To my wychowujemy syna, organizujemy sobie czas, godzimy obowiązki z pracą. Niestety, bardzo szybko wpadliśmy w wygodny schemat: mąż dużo pracuje i dużo zarabia, ja pracuję dorywczo, w wolnym zawodzie, w związku z tym biorę na siebie większość prac domowo-organizacyjnych – dziecko, gotowanie, sprzątanie itd. Jeśli pracujemy oboje, wyręczają nas przy małym jedni lub drudzy rodzice (moi mieszkają na tym samym osiedlu, zaś teściowie mają 2 auta i są na każde nasze zawołanie, a nawet i bez. Wręcz częściej bez! Oboje z mężem jesteśmy jedynakami, co po części dopełnia obraz sytuacji.
Dziś, jako mama dwojga, czuję coś w rodzaju osaczenia – teściowa nazywa to „psychozą” i „alergią” na swoją osobę. Tak, przyznaję się do jednego. Mam nieodparte wrażenie, że cały świat ma komplet kluczy do naszego mieszkania i wchodzi, gdy tylko chce. Nie jestem robotem, ale – nie jestem też niedołężna, leniwa czy chora. Potrafię poprowadzić własny dom na własnych warunkach. Lub raczej: chciałabym spróbować.
Kilkakrotnie dyskutowałam na spokojnie z mężem – spróbujmy sami. Wyprowadźmy się do innej części miasta, zamiana mieszkania jest w granicach naszych możliwości, to nie kataklizm. Nie chce słuchać, naszą sytuację uważa za „idealną”. Jest to o tyle zadziwiające, że nigdy nie dostrzegałam w nim nawet śladu rozpieszczenia. Chyba raczej nie chce robić przykrości rodzicom. Ale robi ją mnie. Więcej niż przykrość – krzywdę. Jestem pewna, że dotychczasowy tryb życia odciśnie się bardzo niekorzystnie na naszej rodzinie, a kto wie, czy nie na naszym małżeństwie. Ja zresztą własnych rodziców aż tak nie oszczędzam i otwarcie im mówię, że czasami jest ich w moim życiu po prostu za dużo. Ale oni też nie rozumieją.
Czarę goryczy przelała ogólno rodzinna awantura o opiekunkę do dzieci. Usiłowałam jedynie uporządkować chaos, związany z „grafikiem” opieki, jaki rozpisali między sobą nasi rodzice. Jest to jakiś spotworniały, niekontrolowany twór, gdzie role i godziny zmieniają się z kwadransa na kwadrans, a ja muszę myślowo nad tym wszystkim zapanować: aha, to dzisiaj Pietrek jedzie do przedszkola z babcią Misią, nie z dziadkiem Wojtkiem, jak było ustalone jeszcze wczoraj wieczorem… A czy z młodszą to w końcu ja idę do pediatry, czy moja mama? Bo już mi się wszystko myli, a nie chcę przecież nikogo urazić… Opiekunów jest więcej, niż dzieci. Hm, może pora zrobić kolejne, żeby rodzice podzielili się po równo?
Nad moim pomysłem z opiekunką rozpętała się burza z piorunami i narada wojenna, w której wziął zresztą czynny udział mój mąż, okazując mi bolesną nielojalność. W wielkim skrócie, wyszłam na wyrodną matkę, która, mając wszystko „podane na talerzu”, woli powierzyć dzieci komuś obcemu. A ja tylko chciałam nieśmiało zastukać łyżeczką w kieliszek przy rodzinnym stole, zaznaczyć swoją obecność i powiedzieć: kochani, oto dzieci, które urodziłam o własnych siłach i w ten sam sposób zamierzam wychować, z walną pomocą osobistego męża zresztą. Oddajcie mi moje życie, moją rodzinę, moje 60 metrów kwadratowych i mój własny rozum!
Cegło, nie wiem, jak to dalej rozegrać. Mój małżonek umywa ręce, co po części rozumiem, bo jest nieobecny w domu 14 godzin na dobę. Wszystko mu pasuje, co ułatwia życie i zdejmuje problem z głowy. Jest spokojny o bezpieczeństwo moje i dzieci. A ja chcę mu tylko uzmysłowić, że to nie jest jedyny sposób. Możemy żyć swoim życiem, realizować ambicje i marzenia, widywać regularnie rodziców i nie kłócić się. Potrzeba tylko odrobiny dobrej woli. Mogę mu to udowodnić. Czemu pozbawia mnie tej szansy? Muszę coś zrobić. Ignoruje mnie, ale ja go kocham i nie dam mu tak łatwo popsuć wszystkiego w imię źle rozumianego „szacunku dla starszych” – bardzo przepraszam, ja też go czuję. Ale nie jest jedynym motorem mojego obecnego życia, kiedy sama jestem matką. I domagam się odrobiny szacunku dla swojej wizji naszej rodziny.
Ewka-Wbrewka:)
***
Droga Ewo!
Sama poniekąd już odpowiedziałaś na najważniejsze pytanie: Twój mąż nie chce wchodzić w żadne konflikty – ani z Twoją, ani z własna rodziną, ponieważ z perspektywy jego ciężkiej i absorbującej czasowo pracy jest to dla niego kompletnie nieopłacalne, zarówno w sensie praktycznym, jak i psychologicznym. Nazwałaś to wygodą – uproszczenie, ale całkiem trafne. Umyka mu z pola widzenia pewien „drobiazg”: nie uniknie w ten sposób konfliktu z osobą najważniejszą w tym układzie, czyli z Tobą… Musi to zrozumieć. Ile jeszcze czasu zechcesz mu dać? To zależy od Ciebie. Kochasz – nie skreślasz. Zakładaj to samo z jego strony.
Jesteś kobietą silną, ambitną i samodzielną. W normie – nie daj sobie wmówić, że za bardzo. Wykorzystaj to na swoją korzyść, dorzucając hojnie swój rozsądek plus szczyptę cierpliwości, dyplomacji (na przeciwnym biegunie jest histeria, którą Ci serdecznie odradzam jako metodę osiągania czegokolwiek, w tym istotnych, życiowych celów). Grunt to konsekwencja i nieustępliwość, nawet jeśli pierwsze kroczki będą Cię irytowały jako zbyt małe.
Przyjmij za punkt wyjścia pozytywy. W Twojej i męża rodzinie nie ma patologii ani zła – jest tylko niepohamowany strumień miłości i troski, może trochę despotyzmu i konserwatyzmu w podejściu do pewnych kwestii. Nie zmienisz rodziców ani teściów w ludzi dokładnie takich, jakimi chciałabyś ich widzieć (to z kolei byłoby wygodne dla Ciebie, prawda?), ale też nie ma potrzeby aż tak ich reformować. Idealna równowaga nie istnieje – chyba że w słodkim kinie familijnym. Dla ostudzenia emocji pomyśl sobie, z drugiej strony, że mogliby być totalnymi egoistami, skoncentrowanymi na własnych potrzebach i trzymającymi się od Was na duży dystans – miałabyś wówczas świadomość, że absolutnie w żadnej sprawie ani sytuacji nie możesz na nich liczyć. To tylko pozornie luksus i wyzwolenie, o których teraz być może marzysz – w praktyce przekonałabyś się jednak szybko, jaki to dyskomfort…
Musisz zacząć delikatnie, acz stanowczo obrysowywać swój teren, zaznaczać granice. Bez wdawania się w kłótnie – pozwól rodzicom i teściom na „gorące” reakcje, ale sama sprowokować się nie daj. Stawiaj veto dopiero w momencie, gdy poczujesz się osobiście obrażana lub deprecjonowana: Twój bunt w tej kwestii również ustali granice na przyszłość – granice kulturalnej i rzeczowej dyskusji.
Wnuki są oczkiem w głowie czworga dziadków, to naturalny instynkt i walczyć z nim nie należy. Wasi rodzice mają prawo je widywać, mieć wkład w ich rozwój. Nie bądź „wbrew”:). Ale – musi do nich dotrzeć fakt, że pierwszeństwo należy do Was, młodych. Inicjatywa również. W tym celu nie trzeba zmieniać zamków ani tym bardziej mieszkania. Subtelnymi, lecz uporczywymi posunięciami osiągniecie ten sam cel.
No właśnie – i tu rzecz najważniejsza: mąż musi się w te działania zaangażować, wesprzeć Cię, a najpierw – dokładnie poznać, zrozumieć i zaakceptować Twoje racje, które na razie są dla niego bezpostaciową magmą. Nie oburzaj się. W dzisiejszych czasach trudno Ci będzie oderwać go od pracy i posadzić do kolejnej poważnej rozmowy, zwłaszcza, że wpadliście niepostrzeżenie w dość tradycyjny schemat rodziny. Taki układ jest OK, pod warunkiem, że funkcjonuje nienagannie dla dobra (i w odczuciu) wszystkich zainteresowanych. Wasz układ jednak wymaga małej rewizji. Trzeba wygospodarować na nią czas. Głównie ten psychiczny.
Nie bój się kolejnej próby, „zanudzaj” męża swoimi oczekiwaniami i wątpliwościami aż do skutku. Twoje stanowisko musi do niego dotrzeć jasnym komunikatem. A najłatwiej to osiągnąć, operując konkretami: jak (organizacyjnie i ekonomicznie) wyobrażasz sobie Wasze życie, byś czuła się panią we własnym domu i spełnioną, niezależną jednostką. Ile z Waszych wspólnych finansów możecie przeznaczyć na zorganizowanie sobie sensownego życia we czwórkę, bez stałej obecności rodziców w mieszkaniu? Co możecie zrobić, by oni nie poczuli się odrzuceni, lecz wolni, wręcz zdopingowani do szukania własnych rozrywek? A tylko od czasu do czasu – tak jak lubią: niezbędni? Wszystko jest do przegadania.
Określiłaś swoje życie jako proste. Na Twoim miejscu uknułabym prostą, starą jak świat, niezawodną intrygę: powierzcie dzieci dziadkom na weekend lub dłużej, wyjedźcie tylko we dwoje dalej niż na drugi koniec miasta i nadróbcie WSZELKIE zaległości. W atmosferze nadrabiania zaległości dobrze się rozmawia o wielu sprawach…
Kciuki trzymam!
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze