Cztery pory roku w Japonii
URSZULA • dawno temuPora deszczowa? „No tak, jest w czerwcu, ale za to trwa tylko miesiąc, nie pół roku, jak w innych krajach Azji” - powie niejeden Japończyk. Owszem, na początku czerwca ogłoszono oficjalny początek pory deszczowej, ale według mnie lało ciągiem od połowy kwietnia. „Czy to pora deszczowa?” - pytałam. „Nie, nie, to tylko deszcz, pora deszczowa zaczyna się w czerwcu” - niezmiennie otrzymywałam taką samą odpowiedź.
W Japonii są cztery pory roku: jesień, zima, wiosna, lato. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu zdarza się to czasem, chociaż w Polsce ostatnio niespecjalnie, gdyby nie to, że Japończycy robią wokół tych pór roku mnóstwo zamieszania. Japońskie pory roku są bowiem niezwykle piękne i należy je podziwiać.
Jesień to czas podziwiania kolorowych liści drzew, a zwłaszcza delikatnych, pięciopalczastych i jaskrawoczerwonych liści klonu. Liście klonu pojawiają się wszędzie, sztuczne oplatają witryny sklepów i ulice (tak, tak, w Japonii wycina się prawdziwe drzewa, a potem przyozdabia ulice sztucznymi bukietami popularnych w danym sezonie roślin), a powycinane z marchewek lub w lepszych restauracjach prawdziwe służą do przyozdabiania dań. Nagle okazuje się, że milion świątyń w Japonii najpiękniej wygląda na tle czerwonych liści klonu, i sznury wycieczek wyruszają w czterech kierunkach świata robić tym cudom zdjęcia. Na jesieni z jakichś tajemniczych przyczyn najpiękniejszy jest także księżyc, więc powszechnym zjawiskiem są nocne, alkoholowe posiadówy w parkach, zwane tsukimi -podziwianiem księżyca, którym czasem towarzyszą hanabi - ogniste kwiaty, czyli po prostu fajerwerki.
W zimie podziwiamy oczywiście śnieg. Jeżeli ktoś wątpi, że śnieg może być czymś godnym podziwiania, to śpieszę wyjaśnić, że w Tokio śnieg pada raz lub dwa razy w roku, a zdarza się też, że nie pada w ogóle, nie ma więc szans, że będzie się go oglądać codziennie przez trzy miesiące, i to najczęściej pod postacią szaroburej brei zalewającej ulice. Śnieg najlepiej podziwia się, siedząc w rotenburo - gorącym źródle na otwartym powietrzu, gdzieś w górach lub nad oceanem, patrząc, jak miękkie płatki majestatycznie opadają i roztapiają się w gorących oparach, tak że nigdy nawet nie dotykają naszej skóry.
Na wiosnę wszystkich ogarnia wiśniowe szaleństwo. Naród z niecierpliwością czeka, aż upragnione wiśnie wreszcie zakwitną, w telewizji o niczym innym się nie mówi, wszystkie sklepy zalewają różowe słodycze symbolizujące wiśnie i sztuczne wiśniowe gałązki, no a potem wiadomo — dwa tygodnie pijackiej imprezy pod kwitnącymi drzewami. Oczywiście, podobnie jak w przypadku klonów, wszystkie słynne miejsca w Japonii najlepiej prezentują się w otoczeniu wiśniowych kwiatów i właśnie wtedy należy koniecznie je zobaczyć.
Wreszcie nadchodzi lato, lecz nie przynosi wytchnienia. Jestem pewna, że przodkowie samurajowie znaleźli i w lecie coś do podziwiania, ale we współczesnych czasach globalnej wioski podstawową letnią atrakcją są oczywiście plaże, a wiadomo, co podziwia się na plażach. W mediach wiele uwagi poświęca się tak zwanemu otwieraniu sezonu kąpielowego, które następuje właściwie bez związku z temperaturą. „Sezon kąpielowy otwarty” - ogłasza pan na jakiejś plaży i wszyscy nagle zaczynają się kąpać, mimo że można by to robić już od dobrego miesiąca. „Sezon kąpielowy zamknięty” i na plażach nie ma żywego ducha, chociaż słońce jeszcze przygrzewa.
Tak czy inaczej, Japończycy kochają swoje pory roku i poświęcają im niezwykle dużo uwagi. Klasyczna literatura roi się od wzniosłych refleksji na temat przemijania, do których natchnieniem był widok ulotnego piękna kwiatów czy opisów samurajów popełniających harakiri, tak by czerwona krew pięknie kontrastowała z bielą śniegu. Jednakże jak to się dzieje, że piewcy japońskiej aury nie piszą nic o tajfunach, które nawiedzają archipelag na jesieni. W Tokio nadejście tajfunów objawia się tylko padającym niemal bez przerwy drobnym deszczem, podczas gdy mieszkańcy mniejszych wysp tracą za ich sprawą domostwa, a czasem nawet i życie. „W Tokio nie ma zimy” - słyszy się raz po raz taką opinię, w związku z czym, mimo że temperatura często spada poniżej zera, w mieszkaniach o ścianach niemalże z papieru nie ma centralnego ogrzewania, a sześcioletnie dzieci chodzą do szkoły w krótkich spódniczkach czy spodenkach, prezentując wszem i wobec sine z zimna gołe nóżki.
Tropikalne, wilgotne upały w lecie dopełniają rzeczywistego obrazu japońskich pór roku. Już tylko wspomnę o takich niespodziankach, jak trzęsienia ziemi: mniejsze lub większe są tutaj niemal codziennie. Kiedy mieszkałam rok w Kalifornii, mieliśmy szkolenia na wypadek trzęsienia ziemi — należało przybrać specjalną pozycję i schować się pod biurko. A tu? Kiedy wszystko nagle zaczyna się trząść, profesor na uczelni nawet nie przerywa wykładu. Rozumiem, że w dzisiejszych czasach, gdy japońska myśl techniczna święci triumfy, Japończycy potrafią bronić się przed skutkami trzęsień ziemi, ale dawniej? Dlaczego japońscy mistrzowie pióra nie piszą nic o tych wszystkich potwornościach, walących im się na głowę dachach?
Odpowiedź jest prosta. „Japończycy to niepoprawni optymiści” - myślę sobie, przemierzając ulice przemienione w potoki podczas pory deszczowej, tym razem już oficjalnej. Staram nie dać się depresji, nie zacząć przeklinać i błagać niebios o koniec tego koszmaru, gdy mijam szczelnie owiniętą w przeciwdeszczową pelerynę starszą panią, która z niezwykłym oddaniem fotografuje wodoodpornym aparatem wyjątkowo piękne podczas pory deszczowej hortensje. Czyż ich zjawiskowy urok nie wynagradza uciążliwości niekończącej się ulewy?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze