Rodzinka patchworków
CZESŁAWA KUREK • dawno temuPoczątek nie był łatwy. Najpierw długo nas poznawali w ośrodku adopcyjnym, w ośrodku opieki społecznej, spotykaliśmy się z psychologami, w końcu zakwalifikowali nas na kurs. Kilka miesięcy wspólnych spotkań, w czasie których słuchałam mojego męża, jak opowiadał o naszej rodzinie, i jeszcze raz na nowo przeżywałam te nasze wspólne trzydzieści parę lat.
Urodziłam się z przerwą między zębami. Rzecz wyszła na jaw parę miesięcy później, ale jednak wyszła, w sposób dotkliwie namacalny. Babcia pocieszała mnie, że to na szczęście. Niewielka to była pociecha, odwrotnie proporcjonalna do szpary, jednak pogodziłam się z tą skazą na urodzie i ruszyłam w życie.
Przepowiednia babci sprawdziła się w trójnasób. Jestem szczęśliwa, chociaż już na pewno grubo po połowie mojego życia. Towarzyszy mi w nim szlachetny mężczyzna o dobrym sercu, zaangażowany w rodzinę po czubki palców, razem wychowaliśmy czwórkę dorosłych już dzieci. Wnuczęta też chowają się gromadnie i zdrowo – jedyny żal, że mieszkają daleko. Brakuje nam w domu tego gwaru, odkąd dzieci wyfrunęły z gniazda… Zawsze chcieliśmy mieć dużą, stabilną rodzinę, a teraz zostaliśmy sami. Pobraliśmy się młodo, dzieci mieliśmy młodo, to i teraz jakoś młodo nam się zostało samemu. Po pięćdziesiątce – ani to w przód, ani w tył. Za wcześnie, żeby się całkiem zestarzeć! Miło wprawdzie posiedzieć wieczorem na tarasie, pohuśtać się z kubkiem herbaty, porozmawiać… Ale ta pustka po wyprowadzce najmłodszego syna na studia doskwiera nam coraz bardziej.
Z nudów to i w telewizor człowiek popatrzy… Synowa zaraziła mnie oglądaniem serialu o niechcianych dzieciach, z czasem mąż zaczął towarzyszyć mi w tych seansach. Aż pewnego wieczoru niemłodzi już ludzie opowiadali na ekranie o swoich troskach i radościach związanych z prowadzeniem rodzinnego pogotowia opiekuńczego. Patrzyliśmy na te dzieci, na tych ludzi i niezależnie od siebie poczuliśmy, że TO JEST TO!To wspaniałe, że nawet nie musiałam przekonywać mojego męża. Ot, spojrzeliśmy na siebie, jak wiele razy w ciągu wspólnego życia, i obydwoje wiedzieliśmy, w którą stronę pójdziemy w dalszą drogę.
Całe życie z przyjacielem! Dzięki niemu wychowując czwórkę dzieci, miałam jeszcze czas na studia. Nie było to za naszej młodości ani łatwe, ani popularne. Mało mężów moich koleżanek umiało równie dobrze pielęgnować niemowlę, jak i poważnie porozmawiać z jedenastolatką o jej problemach sercowych. Nie wiem, gdzie jest świeca, z którą go znalazłam, mam nadzieję, że została na tym siedzeniu w autobusie i innej kobiecie przyniosła tyle szczęścia co mnie. A może to moja przerwa między zębami, widoczna w każdym uśmiechu?
Osiem miesięcy później siedziałam przy komputerze, rozmawiałam z córką przez komunikator (i tego musiałam się nauczyć!) – nagle telefon. Nasze pierwsze dzieci. Brat i siostra. Bliźnięta. Mają po dziewięć lat, na wniosek pedagoga szkolnego zostały odebrane mamie, która pije.Pojechaliśmy po nie do ośrodka pomocy społecznej. Donata trzyma w ręku Barbie bez jednej nogi, Jonasz spokojnie odrabia zadanie. Nie płaczą, patrzą tylko nieufnie. Pani Kasia (psycholog) przedstawia nas dzieciakom. Nieśpiesznie się pakują, idziemy do samochodu.
– O, ja! – woła Jonasz. – Macie opla?.
Biegnie do drzwiczek i ładuje się na tylne siedzenie. Donata mniej entuzjastycznie wsiada z drugiej strony.
„Kto tym dzieciom wymyślał imiona?” – myślę sobie. Mnie też nie było najzręczniej mienić się Czesławą, ale jednak w moim pokoleniu to imię nie było całkiem niespotykane. Owszem, rzadkie, ale nie przysparzało mi kłopotów. Prędzej teraz ktoś się wzgardliwie uśmiechnie.
Próbuję nawiązać rozmowę. Nie jest to łatwe. Dzieciaki są wyraźnie przestraszone. Odpowiadają półsłówkami. Nie chcę drążyć tematów rodzinnych, więc niezobowiązująco opowiadam o nowej szkole, do której mają chodzić, pytam o podręczniki, o kolegów. Donata ma łzy w oczach i patrzy naburmuszona w szybę. Wysiadamy pod domem, na spotkanie wybiega Małpa, nasza wyżlica. Dziewczynka się ożywia.
– Ciociu? – pyta. – Czy ona będzie z nami mieszkać?
Zapewniam ją, że tak. Prowadzę dzieci do pokoju z piętrowym łóżkiem. Przygotowaliśmy dwa takie pokoiki, naprzeciw siebie, z biurkami dla czworga dzieci. Meble nie są nowe, ale Paweł wyremontował je i pomalował tak, jakby były do kompletu. Mamy nawet dwa komputery od przyjaciela, który prowadzi firmę informatyczną. Źrenice oczu Jonasza robią się ogromne, pyta, czy będzie mógł sobie pograć. Paweł pokazuje mu gry, ale małemu nie podoba się, że nie mamy popularnej strzelanki. Krytykuje entuzjazm Pawła dla gier edukacyjnych. Oj, będzie ciężko…
Szykuję dzieciakom kąpiel, daję piżamy, układam do spania. Siadam koło Donaty na dolnym łóżku, chwyta mnie za rękę.
– Ciociu… – szepcze w ciemności. – Czy my wrócimy do mamy?
– Nie wiem, kochanie – odpowiadam zgodnie z prawdą. – To tak naprawdę zależy teraz wyłącznie od waszej mamy. Czy będzie chciała się leczyć. Będziecie ją do tego namawiać, prawda?
Rozmawiamy jeszcze długo. O wszystkich bolesnych sprawach, o strachu. Żartujemy sobie razem, że jesteśmy taką rodzinką jak ich kołdry, patchworki z różnych kawałków materiału. W końcu zarządzam spanie. Na wpół zasypiając, Donata mówi znienacka:
– Wiesz co, ciociu? Fajna jesteś. I masz tak samo jak my takie głupie imię.
Śmieję się, całuję ją w czoło i wychodzę z pokoju. Z głupim imieniem i szparą między zębami. Czuję, że w naszym domu znowu zaczyna tętnić życie, a jego źródło jest w naszych sercach i sercach tych pokiereszowanych przez los dzieciaków.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze