Podróż do oazy
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuMiałam wolne dwa tygodnie i wielki apetyt na zwiedzenie całego Egiptu. Nie chciałam zaliczać kolejnych punktów programu wycieczki. Po przeczytaniu przewodnika nie potrafiłam zrezygnować ze zbyt wielu rzeczy. Wyobraźnia przenosiła mnie na Białą Pustynię, do oaz, na półwysep Synaj, do Kairu, Luksoru i w wiele innych miejsc. I jak tu z czegoś zrezygnować?
Miałam wolne dwa tygodnie i wielki apetyt na zwiedzenie całego Egiptu. Nie chciałam zaliczać kolejnych punktów programu wycieczki. Po przeczytaniu przewodnika nie potrafiłam zrezygnować ze zbyt wielu rzeczy. Wyobraźnia przenosiła mnie na Białą Pustynię, do oaz, na półwysep Synaj, do Kairu, Luksoru i w wiele innych miejsc. I jak tu z czegoś zrezygnować? Pocieszałam się, że dzięki dobremu planowaniu uda mi się dotrzeć w wymarzone miejsca.
Wykupujemy wraz z Połówkiem ofertę last minute, która okazuje się tańsza niż bilet do Kairu, i po kilku dniach lądujemy w Hurgadzie. Recepcjonista w hotelu ma nas za wariatów, kiedy po pierwszej nocy oświadczamy mu, że nie zamierzamy nocować w hotelu i wrócimy dopiero za dwa tygodnie. Zarzucamy plecaki na ramiona, machamy mu na pożegnanie i ruszamy ku wielkiej przygodzie.
Naszym pierwszym celem jest Wielka Pętla Pustynna, łącząca Kair z Luksorem. Charga to pierwsza z czterech oaz na trasie. Do Al Charga odjeżdża z Luksoru jeden pociąg tygodniowo, w czwartki o 7 rano. Wiemy o tym z przewodnika. Stawiamy się odpowiednio wcześnie na dworcu i zaczynamy poszukiwania właściwej kasy. W zależności od klasy pociągu, kierunku i dnia bilety w kraju faraonów kupuje się w różnych okienkach. Rozkłady jazdy są wyłącznie w języku arabskim. Pociąg do Al Charga nie jedzie i nie wiadomo, kiedy pojedzie, może za tydzień, może za dwa – tak usłyszeliśmy w okienku, które z trudem odnaleźliśmy.
I tak oto, już na samym początku, nasz misternie ułożony plan się rozsypuje. Pozostaje improwizacja i zdanie się na to, co los zaproponuje. A on oferuje nam dotarcie do Asjut, nie bez powodu okrytego złą sławą, dawnego centrum handlu niewolnikami. Miasto stało się praktycznie miejscem zakazanym dla turystów, ponieważ cieszący się tu poparciem skrajni islamiści, walcząc przeciwko państwu, atakowali również turystów. Policja turystyczna dba, aby obcokrajowcy omijali to miejsce. My jednak liczymy, że uda nam się stamtąd dojechać do oazy Charga. Wsiadamy do pociągu pachnącego zwietrzałym luksusem lotniczych foteli. Szczelnie zapinamy polary, chroniąc się przed klimatyzacją włączoną na najwyższe obroty.
W środkowym Egipcie nie ma turystów. Na małych stacyjkach robi się zbiegowisko koło szyby, przez którą widać parę białych, egzotycznych dla małoletnich Egipcjan twarzy. Nosy dzieciaków zostawiają smugi na dawno niemytej szybie. Do przedziału wkraczają kolejni Arabowie, a wraz z nimi paki z kurczakami, kartony i inne skarby. Jest właśnie pora obiadowa, więc wokół unosi się zapach gotowanych jajek i prażonych orzeszków. Całe szczęście, że kupiliśmy na drogę wielki płaski chleb.
Nasze przewidywania co do Asjut okazują się zgodne z prawdą. Wysiadamy na zatłoczonym dworcu. Już pierwsze wrażenie jest nieciekawe. Wnętrze dworca jest ciemne i brudne. A może to nasze uprzedzenia? Oprócz nas nie wysiada ani jeden turysta. Zdezorientowani upałem i zapachem spalin ruszamy na poszukiwanie autobusu do Al Charga. Mijając kramy z dobrem wszelakim i poczerniałe uliczki, czujemy się jak dwa gady w terrarium. Na nasz widok ludzie przerywają pracę, wpatrując się w nas bez skrępowania. Chyba nikt nie widział tu turysty z plecakiem. Najbliższy autobus ma odjechać dopiero za dwie godziny. Co robić w miejscu, w którym ścigają nas nieprzyjazne spojrzenia? Dostrzegam dezaprobatę w oczach miejscowych na widok kosmyków włosów wystających spod chusty, którą przezornie zawiązałam na głowie. A może moja spódnica sięgająca kostek wydaje się zbyt frywolna, bo nie zakrywa stóp? W Asjut taki wyzywający strój nie przystoi kobiecie.
Jak spod ziemi wyrasta przed nami policjant, który usłyszawszy, dokąd chcemy jechać, nie odstępuje nas na krok. Każe nam iść za sobą ponownie na dworzec autobusowy. Kiedy okazuje się, że nie uda mu się wsadzić nas do żadnego wcześniejszego autobusu, organizuje nam eskortę za miasto. Wsiadamy do taksówki wraz z przydzielonym nam młodym policjantem i jedziemy na postój minibusów. Tam nasz ochroniarz łapie pierwszego napotkanego kierowcę i mimo jego protestów każe mu pokwitować odbiór dwóch Bulandi (Polaków). Wkrótce siedzimy w busie razem z kilkoma zakwefionymi kobietami, dwiema dziewczynkami z twarzami ciasno osłoniętymi błękitnymi chustami, uśmiechniętym dziadkiem i młodym chłopakiem. Z nieba leje się żar. W ustach zaschło nam z nadmiaru wrażeń i od suchego powietrza. Wjeżdżamy na pustynię.
Mijamy kilka posterunków policji. Na każdym samochód się zatrzymuje, uchylają się drzwi i wzrok policjanta zwraca się w naszym kierunku.
– Z jakiego kraju jesteście?
– Bulanda – odpowiadamy za pierwszym, drugim i trzecim razem. Potem odpowiada już cały autobus.
– Ilu was jest?
– Itneen (po arabsku dwa) – mówimy, bo może na pustyni wydajemy się fatamorganą. Sytuacja rozbawia nie tylko nas. Wkrótce cały autobus się śmieje i nawet kierowca już się nie złości z powodu dodatkowych przystanków. Wszyscy chcą z nami porozmawiać. Dogadujemy się, używając znanych nam kilkunastu słów arabskich i znanych im trzech słów angielskich. Resztę rysujemy na kartkach lub pokazujemy na migi. Najbardziej dociekliwy jest Mahdi, młodzieniec siedzący obok nas. Wkrótce opowiadamy sobie całe życiorysy.
Tymczasem za oknem dzieją się niesamowite rzeczy. Jedziemy krętą drogą, ostro schodzącą w dół, wśród jasnych skał z jednej strony i niemal czarnych z drugiej. Zachodzi słońce. Krajobraz stroi się w różowofioletową świetlistą szatę. Dojeżdżamy do Al Charga, miasta leżącego w oazie Charga na Pustyni Zachodniej. Położona z dala od głównych tras wycieczkowych oaza żyje swoim własnym, powolnym rytmem. Nie spotka się tutaj nachalnych naganiaczy i wystawnych restauracji z europejskim menu. Mieszkańcy są serdeczni i gościnni, a nie nastawieni na opróżnienie kieszeni białych turystów.
Wiele milionów lat temu obniżenie Charga zalewało morze i z tego okresu pozostały skamieniałości. W tej chwili oprócz kilku zabytków podziwiać tu można gaje palmowe. Oaza leży na Drodze Czterdziestu Dni, dawnym szlaku handlu niewolnikami, 1600-kilometrowej trasie łączącej północ Afryki z gorącym południem. Charga była ostatnim przystankiem przed targiem niewolników w Asjut. Do najcenniejszych niewolników należały wówczas nubijskie kobiety, poszukiwane jako konkubiny, ponieważ nawet podczas największych upałów ich skóra pozostawała chłodna.Myślę o tym, kiedy żegnam się z towarzyszami podróży. Większość z nich ma chłodne ręce. Czyżby w ich żyłach krążyła nubijska krew?
Kiedy docieramy do Al Charga, jest już ciemno. Razem z nami wysiada Mahdi. Upiera się, że jako nasz nowy przyjaciel pomoże nam w znalezieniu noclegu. Wsiadamy do autobusu kursującego po mieście. Mahdi nawet nie chce słyszeć, żebyśmy płacili za bilety. Po dłuższym zwiedzaniu przeróżnych noclegowni trafiamy w końcu do Aldaar al Bidaa, hotelu usytuowanego przy samym suku w pobliżu dworca autobusowego. Decydujemy się na jedyny w całym hotelu pokój z łazienką. Spotykamy tu bardzo praktyczny wynalazek – prysznic umiejscowiony bezpośrednio nad toaletą. Można dwie czynności wykonywać równocześnie. Zardzewiałe rury wyją jak hieny na stepie. Karaluchy bawią się w berka na naszej podłodze, ale kto by się tym przejmował po dniu pełnym wrażeń. Zjadamy kisiel przywieziony z Polski i padamy na łóżka, wsłuchując się w odgłosy dobiegające z ulicy – stukot oślich kopyt, nawoływania sprzedawców. Słyszymy też pukanie. Wprawdzie Mahdi powiedział, że przyjdzie po nas za godzinę, ale nie byliśmy tego do końca pewni.
Prawie go nie poznajemy – spodnie w kant, elegancja koszula, ciemne okulary. Gdzie ten niepozorny chłopak z autobusu? Rozpoczyna się właśnie noc z czwartku na piątek, czyli początek egipskiego weekendu. Czas szaleństw. Zostajemy zaproszeni, by tę noc spędzić w gronie egipskiej młodzieży. Zaczynamy od wizyty w sklepiku papierniczym Mahmuda, szczupłego i wciąż uśmiechniętego dwudziestolatka. Gospodarz, wręczywszy nam po butelce coca-coli, prezentuje przekrój arabskich przebojów na wraku magnetofonu. Potem bawimy się starym ksero, z dumą obsługiwanym przez właściciela. Co chwila przychodzi jakiś interesant i wówczas Mahmud ma okazję zademonstrować nam cudowne właściwości maszyny. Później dostajemy długopisy, zeszyty i uczymy się arabskich liter. Jednak nasze zakłopotanie (nijak nie udaje się nam rozróżnić pojedynczych literek w ciągu podobnych do siebie kropek, ślimaków i ogonków) powoduje, że lekcja zostaje nam darowana i udajemy się na herbatę.
Idziemy ciemnymi uliczkami do domu Mahdiego, co chwila spotykając jego znajomych. Ze wszystkimi się witamy, mówimy, z jakiego jesteśmy kraju, a uśmiechnięci Egipcjanie niezmiennie odpowiadają: Welcome. Część z nich idzie z nami do domu Mahdiego i zasiadamy wspólnie i popijamy herbatę w pokoju gościnnym, pomieszczeniu o nagich ścianach i zakratowanych oknach. Oprócz niskiego stołu stoją tam dwa łóżka. W nocy pokój zamienia się w sypialnię. Poznajemy liczne rodzeństwo Mahdiego.
Rodziny w Egipcie są wielodzietne. Im więcej ma się dzieci, tym większe szczęście spływa na rodziców. Dlatego co dziewięć miesięcy przybywa milion nowych obywateli. W większości pustynny kraj nie jest w stanie wyżywić swoich mieszkańców bez pomocy zaprzyjaźnionych państw. Obowiązują inne standardy dobrobytu. Czarna herbata uchodzi za rarytas. Jako goście z dalekiego kraju zostajemy uraczeni szklaneczkami pełnymi ciemnego, bardzo słodkiego napoju. Ponieważ następnego dnia jest święto, mama Mahdiego przygotowała misz, bardzo ostry i śmierdzący sos z sera. Maczamy palce we wspólnej miseczce i głośno zachwalamy danie. Aby usunąć brzydki zapach, nasze palce zostają potem spryskane wodą toaletową.
Dziękujemy za gościnę i ruszamy dalej. Na ulicy spotykamy sąsiadkę Mahdiego, która dowiedziawszy się, że gościmy w domu obok, bardzo chciała nas poznać. Ściska nas i całuje, a kilka innych kobiet przygląda się temu z wielkim zadowoleniem. Czas na kolejne przyjemności. Zostajemy zaproszeni do najlepszego lokalu w mieście. Na stół wjeżdża ananasowy napój gazowany i szisza, fajka wodna. Zaciągamy się jabłkowym dymkiem, rozumiejąc już, że można wzorem tutejszych mężczyzn spędzić w ten sposób cały dzień.
Około północy idziemy do kolejnej kawiarni. Cały świat islamski ożywa w tę jedną noc. Muzułmanie mają tylko jeden dzień wolny w tygodniu, piątek. Na ulicy spotykamy samych mężczyzn. W środku lokalu również męskie grono – trzech Mahommedów, Mahmmoud i Ahmed. Jestem jedyną kobietą, ale jako turystka mam specjalne przywileje. Egipcjanki nie mają wstępu do takich miejsc. Religia chroni je przed męskimi spojrzeniami. Nie mają wielu okazji, żeby poznać partnera. Zresztą małżeństwa mają charakter kontraktu. Spotkamy bardzo wielu samotnych młodych mężczyzn. Żalą się nam, że nie stać ich na żony. Tradycja nakazuje, aby mąż zapewnił swojej wybrance dom, jego wyposażenie i datek dla jej rodziny. Dlatego przy przeciętnym miesięcznym wynagrodzeniu w wysokości 10 dolarów wielu mężczyzn pozostanie bez żony do końca życia. Mahmmoud ma 30 lat, własny sklepik z ubraniami, ojca nauczyciela i szwagra – prywatnego przedsiębiorcę, a mimo to jeszcze rok musi oszczędzać, żeby poślubić swoją wybrankę.
Rozgrywamy partyjkę domina i wypijamy kolejną herbatę. Obserwujemy naszych towarzyszy i nadziwić się nie możemy, że tyle w nich radości. Wciąż żartują, śpiewają, przekomarzają się.
Nad ranem, w większym gronie przenosimy się do pijalni soków. Dostajemy po wielkiej szklanicy soku z trzciny cukrowej. To kolejna porcja napojów, które wlewamy w siebie, żeby nie urazić naszych gospodarzy. Do hotelu docieramy odprowadzani przez sporą gromadkę. Wypite płyny chlupią nam w żołądkach. W ustach czujemy jeszcze smak soku, herbat i tytoniu. Umawiamy się na następny dzień, co oznacza, że zostaniemy tu dłużej. Żegnamy w ten sposób nasz plan, misternie ułożony jeszcze w Polsce. Ale kto by się tym przejmował. Przed nami egipski weekend.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze