Wielkanocne bezdroża Boliwii

Procesje i defilady to ulubione formy świętowania w Ameryce Południowej. Mieszkańcy miast wylegają na ulicę, by wspólnie przeżywać ceremonie. Często zakładają kolorowe przebrania, a uroczystościom towarzyszą uliczne festyny. W Wielki Piątek życie Uyuni skupiła się przy głównej calle. Wszyscy mieszkańcy są zaangażowani w uroczystość. Zamknięto nieliczne sklepy i zakłady, a wzdłuż ulicy ustawił się tłum gapiów.
Katarzyna Gapska

W Wielki Czwartek w La Paz życie toczy się normalnie. Co prawda przed katedrą można kupić krzyże plecione z liści palmowych, a wewnątrz trwają przygotowania do piątkowej procesji, jednak ulice zapełnia zwykła hałaśliwa codzienność. Krępe Indianki Ajmara w czarnych melonikach sprzedają jajka, banany i kukurydziane bułki. Na zjełczałym tłuszczu smażą się empanades. Między straganami pełnymi ciastek i owoców przechadzają się ludzie-budki telefoniczne z przyczepionymi na łańcuchach komórkami i małoletni pucybuci z palcami uczernionymi pastą. A na Mercado de las Brujas (targu czarownic) można, jak każdego dnia, zaopatrzyć się w wysuszony płód lamy, amulet lub figurkę Pacha Mamy.

Przychodzi nam spędzić Wielkanoc na prowincji Boliwii, a nie w złotym mieście Inków Cuzco w Peru. Wraz z grupą kompanów wsiadam do autobusu jadącego ze stolicy La Paz do Uyuni, miasteczka w pobliżu gigantycznej słonej pustyni rozciągającej się na południu kraju.

Pollio dorado (złoty kurczak), którego zjadamy przed podróżą w przydworcowej spelunie o nazwie San Pedro w towarzystwie tuzina ogorzałych compañeros wykrzykujących na naszą cześć „viva Polonia!”, okazuje się naszym przekleństwem. Jego wspomnienie długo szarpie żołądki. Pozostałe wnętrzności również zostają wystawione na ciężką próbę podczas czternastogodzinnej podróży w fotelach przystosowanych do rozmiarów Indian mających półtora metra wzrostu, pod trzeszczącym dachem autobusu, na którym spoczywa kanapa, dwa fotele i kilkadziesiąt kartonów oraz chyba setka innych tobołków.

Jedziemy przez skalistą pustynię, mijając nieliczne miasteczka, a w nich zakurzone zajazdy z tłustą zupą wydawaną w okienku i toaletami z rzędem otworów w ziemi. Zapada noc. Olbrzymi księżyc wisi nad pustkowiem, oświetlając dróżki nocnych stworzeń. Wkrótce asfalt się kończy, a autobus zaczyna podskakiwać na wybojach. Temperatura za oknem spada gwałtownie. Szyby pokrywa gruba warstwa lodu. Wyciągamy czapki i szaliki. Autobus nie jest ogrzewany. Ma za to głośnik wiszący akurat nad naszymi głowami. Jest zepsuty, wobec czego nie słychać dźwięków, jedynie intensywne rzężenie. Czuję się jak lód w shakerze.

Nad ranem dojeżdżamy do Uyuni, miasteczka położonego na skraju solnej pustyni. Przejmujące zimno wciska się pod kilka warstw ubrań. Zegar na wieżyczce stoi, zatrzymał się wraz z całym Uyuni. Nic się tu nie dzieje, zakład fryzjerski, nędzny hotelik, pomnik bohaterów, dworzec i kilka biur podróży. Turyści przyjeżdżają tu tylko po to, żeby wsiąść do jeepa i jechać dalej na południe, na Salar de Uyuni.Jeepa zamówiliśmy już w La Paz, miał przyjechać o dziesiątej, ale oczywiście go nie ma. Zdążyliśmy już do tego przywyknąć. Wszystko dzieje się tu w myśl zasady: co ma być, to i tak będzie. I ten moment w końcu nadchodzi. Ruszamy wczesnym popołudniem.

Salar – wielka solna płaszczyzna spękana od słońca – oślepiła nas bielą. W dali majaczą szczyty gór. Od czasu do czasu pojawia się fatamorgana – ciemne, szpiczaste wzgórza unoszące się na chmurkach.Salar zajmuje powierzchnię 12 tys. km kw. i jest pozostałością wielkiego zbiornika wodnego. Jest on poprzecinany wzdłuż i wszerz drogami i ścieżkami, choć jadąc po nim, ma się wrażenie, że podróżuje się po gładkiej, niezróżnicowanej powierzchni.

Krajobraz Salaru urozmaicony jest pojedynczymi wyspami. Dojeżdżamy do Isla de Pescadores. Z daleka nagle wyłania się góra porośnięta olbrzymimi kaktusami. Przechadzamy się między nimi, wypatrując vizcachas, gryzoni podobnych do królików. A potem leżymy na słonej tafli, pozwalając naszym ubraniom sztywnieć od soli.

Późnym popołudniem wracamy do Uyuni, by zdążyć na procesję wielkopiątkową. Procesje i defilady to ulubione formy świętowania w Ameryce Południowej. Mieszkańcy miast wylegają na ulicę, by wspólnie przeżywać ceremonie. Często zakładają kolorowe przebrania, a uroczystościom towarzyszą uliczne festyny.

W Wielki Piątek życie Uyuni skupiła się przy głównej calle. Wszyscy mieszkańcy są zaangażowani w uroczystość. Zamknięto nieliczne sklepy i zakłady. Wzdłuż ulicy ustawił się tłum gapiów. Mieszamy się z tubylcami, chcąc od środka przyjrzeć się procesji upamiętniającej Drogę Krzyżową. Daje się odczuć wielkie poruszenie. Otwarte w oczekiwaniu usta, oczy skierowane w jedną stronę.

Słyszymy rytmiczne uderzenia w bęben i orkiestrę wojskową grającą pogrzebową melodię. Z głośnika płynie modlitwa. Po chwili zza zakrętu wyłania się grupa osób w fioletowych kapturach przypominających Ku-Klux-Klan. Niosą szklaną trumnę. Kilku śniadych mężczyzn w okularach przeciwsłonecznych, wyglądających jak tajni agenci, niesie figurę Chrystusa na tronie. Jezus odziany jest w purpurowy, aksamitny płaszcz. Figura Matki Boskiej w otoczeniu licznej eskorty wojska i policji jest równie strojna. Barokowa stylistyka i militaria są tu na porządku dziennym. Podobnie jak ekstaza religijna malująca się na twarzach staruszek i nonszalanckie ruchy szczęk młodzieży żującej gumę. Każdy po swojemu przeżywa uroczystość.

Głód zmusza nas do odejścia przy piątej stacji. Przedzieramy się przez tłum uczestników procesji. Docieramy do jedynej otwartej knajpki w mieście i zamawiamy pizzę. Czekamy godzinę, półtorej, dwie… Wychodzimy głodni i źli. Do odjazdu wieczornego autobusu pozostaje niewiele czasu, a w pobliżu ciężko o coś jadalnego. Wokół chłód i ciemności. Stragany pozamykane. Zjadamy kilkudniowe bułki kukurydziane znalezione w czeluściach plecaków. Jak post, to post. Ścisk w autobusie okazuje się świetnym sposobem na przetrwanie nocy. Drobna Indianka, w nieodłącznym nawet podczas odpoczynku meloniku, zasypia spokojnym snem na ramieniu Marcina.

Brudni, zmęczeni, w wisielczych humorach wysiadamy nad ranem w La Paz i zastanawiamy się, co robić z dniem, który rozpoczął się tak wcześnie. Chcemy się w końcu ogrzać. Wybór jest jednomyślny – Coroico, leżące w samym środku tropikalnego lasu, od którego dzieli nas tylko 70 km. Jak względne bywa „tylko” na najniebezpieczniejszej drodze świata, mamy się wkrótce przekonać.

Busik pnie się na wysokość 4600 m n.p.m., mijając pasmo Cordillera Real i po minięciu przełęczy La Cumbre zjeżdża wciąż w dół.Myślałam, że nazwa Droga Śmierci to tylko chwyt dla lubiących adrenalinę turystów. Po jej przejechaniu zastanawiam się, jak w ogóle było to możliwe. Nigdy wcześniej nie jechałam czymś tak wąskim i wyboistym, na dodatek wijącym się nad gigantyczną przepaścią. Koła samochodu dzieli od skraju drogi 20 cm! Jakby tego było mało, ścieżka wciąż zakręca, auto tonie w strumykach lub niknie pod wodospadami. Patrzę na koleżankę, która ma lęk wysokości, i ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Obiecaliśmy jej, że będzie miła przejażdżka do dżungli. Juana jest sinoniebieska. Reszta różni się od niej kolorem tylko o jeden ton. Staramy się nie patrzeć w przepaść, jednak liczne jaskrawe krzyże na dole same rzucają się w oczy. Podobno nie ma tu tygodnia bez wypadku.

Robi się coraz cieplej. Sami nie wiemy – z nadmiaru emocji czy zmieniającego się klimatu. Dusimy się wewnątrz auta pozamykanego szczelnie z powodu tumanów kurzu. Droga zajęła nam „tylko” ponad trzy godziny. Bardzo długie godziny...

Coroico okazuje się rajem na ziemi. Przypomina oazę dzieci-kwiatów. Witają nas okazałe palmy, kolorowe owoce sprzedawane przez Indianki z wiklinowych koszy. Na parterze większości domów kryją się małe restauracyjki albo magazyny z bananami – małymi, dużymi, różowymi, czerwonymi, zielonymi. Jedne się smaży, inne nadają się na deser, jeszcze inne na chipsy. Tutaj można by ich nie kupować, wystarczy przejść paręset metrów i wyciągnąć rękę. Wokół pełno bananowców, drzew awokado, mandarynek, migdałów, są też wspaniałe plantacje kawy i pola pełne krzaków koki. W Andach koka jest niezastąpiona. Żucie jej liści pomaga zwalczyć chorobę wysokogórską. Z każdego zaułka dobiega taneczna muzyka. Czarnoskóre piękności (mieszka tu wielu Afrykanów), siedzą przed sklepikami. Wszyscy się uśmiechają i nawet komisariat policji wydaje się przyjazny. Rozpoczyna się weekend świąteczny i kto tylko mógł, przyjechał tu z La Paz.

Nie jest łatwo o nocleg. Po ciężkich targach dostajemy pokoje w hotelu z widokiem na góry i z pięknym basenem. Emocje, ciepło i świąteczny hałas odpędzają zmęczenie.

Nastający zmierzch przyciąga tłum na Plaza Mayor. Drzwi do katedry są otwarte. „Szykuje się nocne czuwanie przy grobie Chrystusa” – myślę. Tymczasem robi się coraz głośniej. Na stopniach kościoła rozpoczyna się przedstawienie pt. Boda i entierro (wesele i pogrzeb). Grupa Afrykanów w ludowych strojach odgrywa inscenizację muzyczną. Warkoczyki dziewczyn wirują w tańcu, chłopcy śpiewają w niezrozumiałym dla nas języku. Wkrótce wszyscy odchodzą, prowadząc białego konia niosącego aktorów grających państwa młodych. Nikt nie czuwa przy grobie Chrystusa. Coroico szaleje w rytmie wielkiej imprezy. Ludzie zbijają się w grupki – śpiewają, grają, tańczą. Częstują nas alkoholem, zagadują, wciągają do zabawy. Przed kościołem rozpoczyna się pokaz żonglerki. Nie ma mistycznego oczekiwania i kontemplacji znanej z naszego kościoła.Zabawa trwa do rana. W niedzielę główny plac przypomina pobojowisko. Wszędzie pełno butelek i śmieci. Miasteczko budzi się dopiero po południu.

Siedzimy na tarasie hotelu, jedząc śniadanie wielkanocne – czerwone banany i mandarynki. Obserwujemy śnieżnobiałe mgły unoszące się nad doliną. Majestatyczne szczyty gór wyłaniają się z nich i błyszczą w świetle wschodzącego słońca. Gdzieniegdzie z gęstej bieli wyrastają zielone wysepki lasu tropikalnego. Mamy wrażenie, że ukazuje się nam nowy ląd zawieszony wysoko, między górami. Jesteśmy urzeczeni. A kiedy słońce rozpędza mgły, wygrzewamy się przy basenie, robiąc sobie przerwy na kolejne porcje minty – smakowitych placków zapiekanych w liściach kukurydzy. Błogi spokój świątecznego dnia to nagroda po trudach miesięcznej podróży. Cieszymy się każdą minutą słońca. Jutro ruszamy dalej.

Wybrane dla Ciebie
Zęby też się starzeją. Jak poprawić ich wygląd i zdrowie?
Zęby też się starzeją. Jak poprawić ich wygląd i zdrowie?
Diety cud nie działają. Działa…
Diety cud nie działają. Działa…
Czas na wiosenne porządki! Jak Mini Paczka InPost pomoże Ci pozbyć się zbędnych drobiazgów?
Czas na wiosenne porządki! Jak Mini Paczka InPost pomoże Ci pozbyć się zbędnych drobiazgów?
Trendy w meblach ogrodowych 2025 – inspiracje na meble tarasowe i balkonowe
Trendy w meblach ogrodowych 2025 – inspiracje na meble tarasowe i balkonowe
Złoty naszyjnik w codziennych stylizacjach – jak go nosić, by wyglądać stylowo?
Złoty naszyjnik w codziennych stylizacjach – jak go nosić, by wyglądać stylowo?
Domowe dania jednogarnkowe na chłodne dni
Domowe dania jednogarnkowe na chłodne dni
Wymarzona łazienka w mniej niż tydzień? To możliwe!
Wymarzona łazienka w mniej niż tydzień? To możliwe!
Ubezpieczenie AC – co to jest i dlaczego warto je mieć?
Ubezpieczenie AC – co to jest i dlaczego warto je mieć?
Opaski stabilizujące do noszenia na co dzień: komu mogą pomóc?
Opaski stabilizujące do noszenia na co dzień: komu mogą pomóc?
Jak działają parownice do ubrań i w czym mogą pomóc?
Jak działają parownice do ubrań i w czym mogą pomóc?
Botki zimowe na obcasie, platformie czy płaskie – które sprawdzą się na co dzień?
Botki zimowe na obcasie, platformie czy płaskie – które sprawdzą się na co dzień?
Zegarki damskie sportowe – połączenie funkcjonalności i stylu
Zegarki damskie sportowe – połączenie funkcjonalności i stylu
MOŻE JESZCZE JEDEN ARTYKUŁ? ZOBACZ CO POLECAMY 🌟