Samotność w święta
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuTę Gwiazdkę spędzam samotnie. Tak się poukładało, wiadomo – mieszkam za granicą, bilety w tym okresie są drogie, a ja odpowiednio wcześniej nie zadbałem o rezerwację. Nie ukrywam, że perspektywa świąt spędzona w najprzyjemniejszym, bo własnym towarzystwie napełniła radością moje czarne serce.
Rodzina odniosła się ze zrozumieniem.
W gruncie rzeczy, zawsze marzyłem o takich świętach. Niestety, Gwiazdka ma przemożną formę i niesłychanie trudno od niej uciec. Nawet młodzi, organizujący sobie wigilię we własnym przyjacielskim gronie, pozostają niewolnikami grudniowego barbarzyństwa.
Naprawdę nie znoszę tych dni. Co roku liczę, że tym razem Herodowi się uda i chciałbym zastrzelić Świętego Mikołaja. Do tego, zawsze jestem skonfundowany, gdyż święta występują w dwóch postaciach, tradycyjnej i komercyjnej. Tradycja to coś, co przestrzegamy ze względu na to, że jest tradycją. Sama siebie uzasadnia i trudno, abym przystał na coś takiego. Czerwonawy jarmark z wyprzedażami traktuję jako sposób kupców na pozbycie się zalegającego towaru, choćby za ćwierć ceny, dzięki czemu rzeczy niepotrzebne wędrują z magazynów do domów. Obie wersje łączy koszmarny podkład muzyczny i przygnębiająca ciemność. Dwudziestego czwartego grudnia zamiera wszystko.
Pamiętam, jak lata temu, młodzi i durni zrobiliśmy sobie z kumplem anty-wigilię. Jedliśmy steki i słuchaliśmy bluźnierczego black metalu. Teraz ani mi to w głowie. Rano popracuję, potem poczytam książkę, zamówię pizzę, a gdy zrobi się ciemno, wezmę butelkę whiskey, szklankę i powlokę się nad jedno z jezior w centrum Kopenhagi. Flaszkę schłodzę w śniegu, usiądę i będę patrzył jak światła kładą się na wodzie. Jakie smutne, pomyśli ktoś. Otóż nie. Zawsze tak chciałem.
Mój dobry przyjaciel – jeden z tych, których nieustannie tutaj przywołuję – znalazł się w podobnej sytuacji. Parę lat temu wyjechał do Anglii, ledwo się urządził, aż tu zrobił się grudzień. Postanowił, że nie pojedzie do domu. Bilety były drogie. Kolega, tak jak ja, szczerze nie cierpiał świąt. Zadzwonił do rodziny i powiadomił o swojej decyzji. Jeśli mu wierzyć, w słuchawce nastała minutowa cisza, potem padło coś w stylu Jak to? Nie przyjedziesz? i długo, długo musiał tłumaczyć, nim uznano jego racje.
Przez moment wydawało się, że odniósł sukces. Radosna perspektywa samotnych świąt zaczęła się ziszczać. Próżne nadzieje! Pierwszą fazę perswazji możemy nazwać aksamitną. Polegała ona na inwazji współczucia. Mój kolega usłyszał, że będzie mu bezbrzeżnie smutno w te świąteczne dni. Przez okna zobaczy szczęśliwe rodziny przy wigilijnym stole i z żalu pęknie mu serce. Co zrobi, gdy pozamykają sklepy? Co będzie czuł, gdy przy pierwszej gwiazdce nie zabrzmi kolęda? Kumpel odpowiadał oszczędnie, że ma silną wolę, zaciśnie zęby, wytrzyma.
Ponieważ metoda aksamitna nie zdała egzaminu, spróbowano na ostro. Kolega usłyszał o tym, że tradycja jest tym, co nas określa, a kto jej nie przestrzega, niewątpliwie się wykorzeni. Rodzina jest wartością niewątpliwie większą niż bilet samolotowy – tak mu powiedziano. Ponieważ wciąż nie zmienił zdania, dowiedział się, jak bardzo wszyscy za nim tęsknią i chyba powinien wrócić do Polski na stałe. Ponieważ i to nie poskutkowało, sięgnięto po argument z konających. Kto wie, czy to nie ostatnia wigilia cioci Basi? Wuj Zdzisław coś osłabł tej jesieni. Tak chciałby cię jeszcze raz zobaczyć… Dodajmy, że kolega posiadał rodzinę niezwykle liczną, w której chrzty i pogrzeby były uciążliwą codziennością. Tego jednak nie mógł użyć w odpowiedzi.
Kiedy i to zawiodło, rodzina w Polsce zadeklarowała pomoc finansową, konkretnie zrzutkę na zakup nazbyt kosztownego biletu. Przyparty do muru kumpel po prostu się wściekł, powiedział, że nie jest żebrakiem i sam płaci sobie za przeloty, a jak nie ma, to po prostu zostaje tam, gdzie jest. Na wszelki wypadek nakłamał, iż loty zostały dawno wyprzedane, na co nie pomoże już żadna rodzinna zrzutka. Mam spokój, pomyślał. Biedaczyna.
Skoro góra nie przyszła do Mahometa, Mahomet pofatygował się do góry. W przeddzień wigilii kolega otrzymał stosowny telefon i musiał drałować na lotnisko, celem odebrania swoich najbliższych, którzy przylecieli osłodzić mu świąteczną samotność. Część zasiedziała się do Nowego Roku, a pewien chory nerwowo kuzyn już został na zawsze.
To chyba najsmutniejsza opowieść wigilijna, jaką w życiu słyszałem.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak ważne dla ludzi są święta – zwłaszcza dla tych wierzących, starszych, a przede wszystkim tych, którzy są sami, lecz nie z własnego wyboru. Zapewne wielu bliskim mojego kolegi było przykro i jestem pewien, iż ja również, pozostając w te dni za granicą kogoś ranię. Wolałbym, aby do tego nie doszło. Życie ma jednak swoje prawa.
Ludzie, którzy nie lubią świąt – tacy jak ja i mój kolega – są równie ważni, jak sympatycy gwiazdki. Wyrośliśmy w wigilijnej tradycji i dostosowywaliśmy się do jej wymogów przez całe lata. Nie było to wielkie wyrzeczenie. Ale chciałbym, aby szanowano również nasz pomysł na święta, konkretnie taki, żeby ich raz na jakiś czas razem nie spędzać. Nie zawsze oczywiście. Sam proszę o jedno, samotne Boże Narodzenie co pięć lat. To mi w zupełności wystarczy.
Ale wtedy – raz na pięć lat – nie powinniśmy słyszeć próśb i gróźb, żadnych szantaży śmiercią, zero powoływania się na tradycję, tak samo, jak ja, gdy już siadam przy wigilijnym stole, nie próbuję nikomu obrzydzić Gwiazdki. Chciałbym, abyśmy się dobrze zrozumieli. Niechęć mojego kolegi do świąt nie wynikała z tego, że nie lubił cioci Basi. Miał swoje powody. To także powinno zostać uszanowane.
Z tą też myślą, życzę Wam, dziewczyny, dokładnie takich świąt jak chcecie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze