Tanzania - moja miłość
MARTA ZIELONKA • dawno temuDni upływają nam także na kąpielach w jeziorze i wygrzewaniu się na słońcu w otoczeniu palm - cieszę się tym odpoczynkiem i widokami łódek pływających po jeziorze. Amatorami kąpieli wodnych i słonecznych są głównie miejscowe dzieci, które czas na plaży urozmaicają nam śpiewami i akrobatycznymi popisami.
18–22 lutego, Musoma
W Musomie, miasteczku położonym nad zatoką odchodzącą od Jeziora Wiktorii, na północnym zachodzie Tanzanii, spędzamy 5 dni. Musoma, w której mieszka 40 tysięcy mieszkańców, jest stolicą regionu Mara. W Butaiamie, leżącej 45 km na południe od Musomy, przyszedł na świat pierwszy prezydent Tanzanii Julius Nyerere.
Od drugiej nocy śpimy w Simba Guest House – z pierwszego pokoju hotelowego zrezygnowałyśmy ze względu na panujące w nim ciemności i nocne towarzystwo olbrzymiego karalucha. Simba Guest House dysponuje sześcioma pokojami (nocleg kosztuje 1,5 dol. od osoby). Wszystkie pokoje rozmieszczone są na bokach małego, kwadratowego dziedzińca, do którego prowadzi wąski korytarz. Tę trasę pokonujemy kilka razy dziennie. Śniadania spożywamy na tarasie restauracyjki należącej do naszego guest house’u. Pamiętam, jakie było nasze zdziwienie, kiedy po raz pierwszy podano nam śniadanie. Zamówiłyśmy nasz tradycyjny tanzański zestaw: chapati i słodką herbatę. Po piętnastu minutach widzimy, jak z domu przylegającego do guest house’u idzie nasz kelner i na pięknej zastawie, białej, w delikatne różyczki niesie nasze śniadanie. I tak było każdego ranka. W słońcu, przy wesołych piosenkach śpiewanych przez dzieci idące do szkoły, raczymy się pysznymi plackami. Z kolei wieczorami obserwujemy piękne, rozgwieżdżone afrykańskie niebo… Doprawdy, uwielbiam być w Afryce.
No i to właśnie tutaj, w Musomie, odkryłyśmy z Jolą, jak pyszne jest tanzańskie maziwa ya mgando (kwaśne mleko). Maziwa ya mgando sprzedawane jest albo w półlitrowych woreczkach, do których zawsze dołączona jest słomka, albo w szklankach w miejscowych barach.
W Musomie, tak jak w Singidzie, jednego dnia wypożyczamy rowery od miejscowych chłopaków. Cena jest jednak nieporównywalnie niższa. Za wypożyczenie roweru od południa do późnego wieczoru płacimy 1000 shilingów - równowartość 4 zł. Jola ma początkowo trudności z wyborem roweru: jeden jest za mały, drugi ma zepsute przerzutki, kolejny — w ogóle nie wzbudza zaufania. W końcu do grupy chłopaków dołącza starzec i proponuje Joli swój rower. Pół godziny później jedziemy już ulicą wśród innych uczestników ruchu. Jednak tylko my jedziemy spokojnie, bez konkretnego planu, bez ładunku na bagażniku. Po 40. minutach jazdy w palącym słońcu zatrzymujemy się w małej wiosce, w której odbywa się cotygodniowy targ. Sprzedawcy oferują nam soczyste ananasy, mango, papaje i banany. Kupujemy te ostatnie i ruszamy w dalszą w drogę. Po lewej i prawej stronie drogi rozciągają się kamieniste wzniesienia. Pierwsza myśl – może spróbujemy wspiąć się na jedno z nich. Szybko jednak rezygnujemy, bo ścieżka prowadząca w kierunku pagórków jest pełna drobnych, ostrych kamyczków. Zmieniamy więc plan — decydujemy się dojechać do małej zatoczki nad Jeziorem Wiktorii i tam urządzić sobie kąpiel. Mijamy mury ceglanego, opuszczonego budynku, który stanowi miejsce spotkań młodzieży, kobiety niosące na głowie kosze pełne pomidorów i — już nad jeziorem — grupę chłopców budujących łódkę. Jedziemy dalej wierząc, że zaraz damy odpocząć stopom. Niestety, do jeziora dostępu bronią kłujące, wysokie na 1,5 metra krzaki. Próbujemy się przez nie przecisnąć, ale nie dajemy rady. W końcu, zmęczone, siadamy pod pobliską akacją, wyciągamy placki i obserwujemy dziewczynę prowadzącą kilkadziesiąt chudych, brązowych i białych krów. No dobra, koniec odpoczynku – mówi Jola wsiadając na rower. I ja wsiadam, ale - cóż znowu? No nie. Dętka mi poszła. No szlag by to trafił. Gdzie ja znajdę tu kogoś z dętkami albo z klejem? Dziesięć minut później siedzimy na drewnianych pieńkach na placu przed chatą i nie możemy wyjść z podziwu, jak siedmioletni malec zręcznymi palcami radzi sobie z moją przebitą dętką. Dziękuję chłopcu z całego serca za pomoc, wręczając w podzięce 1000 shilingów i małego słonika w nadziei, że zachowa choć ten drobiazg, gdy matka odbierze mu pieniądze. Droga powrotna do Musomy trwa dość długo. Jeszcze dwa razy zatrzymujemy się, by prosić o pomoc w sprawie przebitych dętek – tym razem to Joli rower płatał figle. Do Musomy docieramy na czas. Rowery oddajemy w pełni sprawne.
Około południa pojawiają się zwykle kobiety, które trąc piaskiem ubrania usuwają w ten sposób z nich brud. Pracują na klęczkach, kilka godzin, w kilku osobowych grupach, rozprawiając o codziennych sprawach. W drodze powrotnej prawie zawsze jemy obiad u przemiłej, grubej staruszki, która z wielkim garnkiem ugotowanego ryżu i fasoli przychodzi pod mały zakład pracy. Siedzimy więc najczęściej w towarzystwie kilku robotników i z apetytem zjadamy swoje porcje. To tutaj jeden bezzębny sprzedawca pomidorów proponuje mi małżeństwo. Koledzy wymieniają jego zalety, zaznaczając, że na pewno nigdy nie zabrakłoby pomidorów na moim stole.
Niemało czasu tracimy na wymianę pieniędzy w banku. W mieście udaje nam się znaleźć co prawda dwa bankomaty, ale żaden nie przyjmuje mojej karty. W bankach afrykańskich można spędzić pół życia. Kolejki są długie a wypisanie stosu papierów jeszcze przeciąga załatwianie spraw. A ja chcę tylko wymienić 5 dolarów! Pracownik banku najpierw wypisuje poświadczenie przyjęcia pieniędzy, potem — dane z paszportu, nasze podpisy i każe czekać, czekać i czekać. Jak się uda, obsłużą nas poza kolejnością, jeśli nie — staniemy w kolejce do kasy i będziemy raczyć się rozmową z innymi czekającymi, zawsze chętnymi do konwersacji, zawsze zaciekawionymi. Udaje się bez kolejki. Na szczęście.
Wspinamy się też na jedno ze wzniesień, z którego rozciąga się piękny widok na okolicę. Znajdują się tutaj zbiorniki z wodą dla całej Musomy.
Po 5 dniach pobytu w Musomie z samego rana wyruszamy do Tarime, miasteczka leżącego niedaleko granicy kenijskiej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze