Obraz z dzieciństwa
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuPrzechowywany, pielęgnowany lub wspominany niechętnie obraz z dzieciństwa kryje się w każdym z nas. Wraz z nim utrwala się zapach lub smak, kojarzony potem z dziecięcymi latami. Każdy ma swój obraz. Swoimi obrazami z dzieciństwa - tymi idyllicznymi i tymi tragicznymi - podzieliły się ze mną moje rozmówczynie.
Przechowywany, pielęgnowany lub wspominany niechętnie obraz z dzieciństwa kryje się w każdym z nas. Wraz z nim utrwala się zapach lub smak, kojarzony potem z dziecięcymi latami. Każdy ma swój obraz. Mój na szczęście był miły. To zapach mojego psa, miękkość jego włosów i przyjemne wrażenie, gdy leżeliśmy razem na kanapie. To obraz babci, która po każdym posiłku kładła mnie do łóżka, żeby „sadełko się zawinęło”. To także opowieści wojenne i obozowe dziadka, który bujał się na skrzypiącym fotelu. To duży palec u nogi mojego taty, za który chwytałam, gdy uczył mnie pływać. To utarta z cukrem marchewka, którą mama uklepywała i karmiła mnie, zaczynając od środka talerza. Tworzyła się coraz większa dziurka, dlatego nazywałam ten posiłek „marchewką z dziurką”.
Swoimi obrazami z dzieciństwa — tymi idyllicznymi i tymi tragicznymi — podzieliły się ze mną moje rozmówczynie:
Kredki z Ameryki i ser z kościoła
Hania (30 lat, menedżer restauracji, Warszawa):
— Raz do roku, tuż przed świętami, w grudniu, przychodziły paczki od cioci ze Stanów. Czekaliśmy na nie cały rok. Gdy zbliżała się Gwiazdka, napięcie się nasilało. Pamiętam, że moje pierwsze pytanie, gdy wracałam ze szkoły, brzmiało: „czy był listonosz i czy jest paczka?”. Gdy babcia pokazywała mi pudło w pokoju, bardzo się cieszyłam. Najpierw tańczyliśmy z bratem wokół paczki i wrzeszczeliśmy, potem mierzyliśmy ją. Ważne było, czy jest większa niż zeszłoroczna i przede wszystkim — czy jest cięższa. Naciskaliśmy ją i ugniataliśmy, bo bardzo chcieliśmy dowiedzieć się, co jest w środku. Paczki nie można było otwierać, dopóki rodzice nie przyjdą z pracy i nie zjedzą obiadu. Pamiętam, że staliśmy nad nimi i popędzaliśmy lub prosiliśmy, żeby nie jedli już deseru. To były czasy stanu wojennego, radość sprawiały nam wszystkie drobiazgi. Między innymi żółty ser z darów, który rozdawany był w kościele. Ciocia z Ameryki przesyłała używaną odzież, puszki z owocami, słodycze, no i oczywiście zabawki. Najcudowniejszą rzeczą, jaką wtedy dostałam, były kredki świecowe. Wiele rzędów różnokolorowych kredek. Pamiętam ich zapach. Zazdrościły mi ich koleżanki z klasy. Najcudowniejsze były trzy odcienie złotej, srebrna i cukierkowa różowa.
Drewno, klej i wióry
Halina (38 lat, specjalista do spraw PR, Warszawa):
— Mój obraz dzieciństwa to mały, drewniany warsztat dziadka. Było w nim dużo desek, pachniało sosną, a na podłodze leżało pełno trocin. Zbierałam je do kieszeni i torebki, a potem sprzedawałam na straganie, gdy bawiłyśmy się w sklep. Lubiłam przyglądać się pracy dziadka — stolarza. Mogłam tam siedzieć godzinami i zadawać pytania. Dziadek opowiadał mi, co robi, dla kogo i jak. Najbardziej podobało mi się, gdy spod jego hebla wychodziły długie wióry. Wyglądały jak sprężynki. Wkładałam je sobie we włosy i udawałam, że są kręcone. Dziadek specjalnie dla mnie robił najdłuższe wióry i nie pozwalał babci na sprzątanie trocin. Wiedział, że gdy przyjadę, będę chciała się nimi bawić.
Gorzki smak w ustach i pot na skroniach
Alina (35 lat, redaktor, Poznań):
- Nie mam pogodnych wspomnień z dzieciństwa. Małżeństwo moich rodziców się rozpadło, gdy miałam cztery lata. Wychowywała mnie mama, z którą mieszkałam. Tata od czasu do czasu zabierał mnie na wycieczkę. Był to mój największy koszmar z dzieciństwa. Byłam słabeuszem, który na lekcję wychowania fizycznego przynosił uproszone u mamy zwolnienie. Nie lubiłam ćwiczyć, męczyć się, rywalizować, walczyć. Nie umiałam współpracować z grupą. Byłam raczej odludkiem. Ojciec uwielbiał mnie szkolić. Wytyczał mi trudne do przejścia trasy w górach, uczył pływać i zabierał na swoją łódkę, chociaż panicznie bałam się wody. Zmuszał mnie do porannej gimnastyki, bo twierdził, że jestem za gruba i mam kiepską kondycję. Najgorszy był całodniowy marsz w góry. Zaczynaliśmy już o siódmej, mimo że wolałam pospać dłużej. Gdy łapały mnie skurcze, tata dawał mi tabliczkę czekolady, ale nie pozwalał odpoczywać. Piętnastominutowa przerwa na obiad była odgórnie wyznaczona przez ojca. Nie cierpiałam jego i tych wędrówek, ale nie chciałam sprawiać mamie przykrości i dlatego się na nie godziłam. Pamiętam, że były to dla mnie forsowne wycieczki, pot spływał mi po skroniach, a w ustach czułam gorzki smak po czekoladzie i z powodu dozowanej przez ojca ilości wody.
Ognisko, mokre liście, kalosze i kiełbaski
Bianka (21 lat, studentka, Olsztyn):
- Najmilej wspominam jesienne grabienie liści. Robiliśmy to całą rodziną. Wszyscy w kaloszach. Moje były żółte. Grabiliśmy wilgotne liście i układaliśmy je w kupki. Po wyschnięciu tata je podpalał. Do tej pory gdy poczuję zapach palonych liści i wilgotnej trawy lub ściółki w lesie, nierozerwalnie kojarzy mi się to z dzieciństwem. Uwielbiałam prace w ogrodzie, bo one kończyły się pieczeniem kiełbasek i ogniskiem. Tata strugał kijki, a mama nacinała kiełbaski i kroiła chleb. Siadaliśmy potem na pieńkach lub plastikowych krzesłach ogrodowych i zajadaliśmy. Cudowne było to, że nikt nie zmuszał mnie wtedy do mycia rąk. Gdy wieczory były cieplejsze, zapraszaliśmy sąsiadów. Tata wyciągał gitarę i było naprawdę wesoło.
Węgiel, piwnica i uryna
Stefania (34 lata, pielęgniarka, okolice Nidzicy):
- Nie mam dobrych wspomnień z dzieciństwa. Dobre chwile to te, kiedy ojciec nie pił. Złe wtedy, gdy się awanturował, karał moich braci pasem i szamotał się z mamą. Moi bracia nie należeli do grzecznych i gdy coś spsocili, dostawali lanie. Czułam się bezsilna. Zatykałam uszy i cicho śpiewałam, żeby nie słyszeć ich wrzasków. Słyszałam też przez ścianę, jak ojciec zmuszał mamę do współżycia. Wiem, że się zgadzała, bo wiedziała, że on po wszystkim szybko zaśnie. Czasem, by uniknąć awantury, mama zabierała nas z domu do piwnicy. Ojciec się wściekał i zamykał drzwi na zasuwkę, nie mogliśmy więc wrócić. Spaliśmy na węglu. Czułam zapach uryny. To z powodu chłopców, którzy często sikali w piwnicy, bo nie chciało im się wracać do domu. A może to ja zsikałam się ze strachu. Nie pamiętam. Najgorsze było to, że nie miałam się gdzie umyć i często szłam ubrudzona węglem do szkoły. Dopiero tam myłam ręce i twarz. Nie miałam książek i zeszytów, bo nie mogłam się dostać do domu. Ojciec otwierał drzwi, dopiero gdy wytrzeźwiał. Nauczyciele na pewno coś podejrzewali, bo byłam nieprzygotowana do lekcji i zasypiałam. Gdy przez przypadek poczuję gdzieś zapach węgla lub moczu, ze strachu drętwieją mi nogi. Nie lubię też piwnic. Nigdy nie zeszłam do mojej piwnicy, robi to tylko mój mąż.
Placki z pieca, kolejka z krzeseł
Marta (23 lata, studentka, Warszawa):
— Babcine placki z pieca to po prostu kawałki ciasta, które zostawały przy okazji lepienia pierogów lub robienia makaronu. Kładła je na rozgrzanej blaszce pieca, a gdy się zarumieniły, dawała wnuczkom do jedzenia i do zabawy. To było pyszne. W babci pokoju budowaliśmy z krzeseł pociąg z wagonami. W jednym był Wars. Głównym daniem, które polecał szef, były właśnie babcine placuszki. To była nasza ulubiona zabawa. Potem trzeba było szybko sprzątać i układać sztućce. Na stół babcia podawała wielką wazę z rosołem i makaronem swojej roboty. Zawsze prosiłam z marchewką, ale bez zielonego – czyli bez pietruszki. To mój najmilszy obraz z dzieciństwa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze