Wielki dzień
ZUZA • dawno temuDzień, w którym oficjalnie miałam odebrać dyplom Bachelor of Arts wreszcie nadszedł. Na sporym placu uniwersyteckim pod ogromnym namiotem rozstawiono stoły suto zastawione jedzeniem oraz szampanem, a na samym środku zainstalowano niewielką scenę z mikrofonami i głośnikami. Kiedy dotarłyśmy lekko spóźnione, właśnie skończyły się przemówienia i wyspiarski zespół rozpoczął swój występ. Kelnerzy przechadzali się z tackami oferując zakąski i dolewając szampana.
Dzień, w którym oficjalnie miałam odebrać dyplom Bachelor of Arts wreszcie nadszedł. Na lunchu w południe towarzyszyła mi mama i Marta. Ahmed miał do nas dołączyć później, o trzeciej, na samą ceremonię wręczania dyplomu.
Na sporym placu uniwersyteckim pod ogromnym namiotem rozstawiono stoły suto zastawione jedzeniem i szampanem, a na samym środku zainstalowano niewielką scenę z mikrofonami i głośnikami. Kiedy dotarłyśmy lekko spóźnione, właśnie skończyły się przemówienia i wyspiarski zespół rozpoczął swój występ. Kelnerzy przechadzali się z tackami oferując zakąski i dolewając szampana. Znałam z widzenia wielu studentów biorących udział w lunchu, ale, jako że nie ma dla mnie nic gorszego od nienaturalnej, wymuszonej rozmowy z osobą, której imienia nie pamiętam i z którą nie mam nic wspólnego, postanowiłam z nikim nie rozmawiać. Żeby przestać się czuć nieswojo, czym prędzej skierowałam kroki ku stołowi z szampanem. Poczułam wielką ulgę, gdy w drodze do bufetu natknęłam się na moją Szwajcarkę z zajęć francuskiego: “Nicole! Jak dobrze, że tu jesteś, miałam cichą nadzieje, że cię tu spotkam”.
Jakąś godzinę później pokrzepiony jedzeniem i piciem tłum zaczął wypływać z namiotu. Z powodu braku krzeseł nasza grupka rozsiadła się na opustoszałej scenie. Moja mama rozmawiała po rosyjsku z przypadkowo poznaną Rosjanką i jej mężem Nowozelandczykiem, ja i Marta dyskutowałyśmy ze znajomymi Nicole o demokracji i szwajcarskich referendach, a Nicole droczyła się ze swoim polskim mężem, Łukaszem. Z zadowoleniem zauważyłam, że szampan już buszował w moich żyłach, bo nie wiedzieć kiedy poczułam się swojsko, bezpiecznie i na miejscu.
Wybiła 2.30 – najwyższy czas, żeby zbierać się na główną ceremonię w miejskim ratuszu, oddalonym o 15 minut spaceru od uniwersytetu. Stoły z poczęstunkiem i napojami zostały już uprzątnięte, ale Łukasz zdecydował, że nie możemy udać się w tak daleką wędrówkę “o suchym pysku”! Poszedł więc negocjować z jednym z kelnerów, żeby dał nam na drogę butelkę szampana, których im przecież bardzo dużo zostało. Kelner kręcił nosem: “I'm not allowed, I’m not allowed”, ale w końcu dał się namówić i wyjął jednego szampana z lodówki. Konspiracyjnie wyciągając korek dodał: “ale ja wam tego nie dałem”.
Od kogoś słyszałam, że w dniu rozdania dyplomów kierowcy mają zwyczaj ustępowania drogi odświętnie ubranym studentom, aby okazać im w ten sposób szacunek i uznanie. Jednak raz po raz, zmuszeni uprawiać slalom między pędzącymi samochodami zorientowaliśmy się, że najwidoczniej tradycja ta nie obowiązuje na największych skrzyżowaniach Auckland w godzinach szczytu.
Dotarliśmy do ratusza. Tam musieliśmy się rozdzielić: ja z Nicole poszłyśmy do sali, gdzie inni studenci czekali już na rozpoczęcie ceremonii, a reszta towarzystwa dołączyła do siedzącego na widowni Ahmeda.
Na dole w sporym pomieszczeniu stało kilkuset studentów. Wszyscy ustawieni w rządkach, według przypisanych im numerów. Mi przypadł numer 286, toteż musiałam znaleźć studentów z numerami 285 i 287 i stanąć między nimi. Zaskakująco szybko odnalazłam moje miejsce; 285 był sympatycznym długowłosym studentem filozofii, a 287 równie sympatycznym studentem prawa. Podjęliśmy rozmowę, po chwili dołączyło do nas jeszcze kilku studentów, zapanowała przyjemna atmosfera; śmiechom i żartom nie było końca. Po jakimś czasie usiadłam na podłodze, bo powoli zaczęło mi doskwierać zmęczenie stóp odzianych w czarne szpilki. W tej podniosłej chwili być może moje zachowanie było trochę zbyt swobodne, ale z uwagi na zmęczenie połączone z wciąż odczuwalnym, choć już powoli przemijającym alkoholowym knock out’em, nie miałam długo skrupułów.
Studenci kontynuowali rozmowę a ja, usadowiwszy się wygodnie na podłodze, przyglądałam się im z zupełnie innej perspektywy. Patrzyłam na buty, rajstopy i skarpetki absolwentów: przeważało czarne obuwie, ale były też tak ostatnio modne w Nowej Zelandii prześwitujące płaskie klapki we wzorki z zakrytymi palcami, fikuśne sandałki, czerwone i ciemno-brązowe trzewiki. Zmęczona i coraz bardziej znudzona wymyśliłam sobie nowe zajęcie: starałam się sobie wyobrazić, jak wygląda właściciel takich czy innych oryginalnych butów. Moją uwagę przykuły różowe pantofelki à la elf, z wybitnie długimi czubami, przyozdobione futerkiem… Były nowiusieńkie, najwidoczniej dobrane specjalnie tak, żeby pasowały do różowej futerkowej narzuty! Grymas zdegustowania i niedowierzania wykrzywił mi twarz: kto zechciałby kupić takie ohydne buty tylko na jedną okazję?! Cóż za poświęcenie, lub też próżność! Moje rozmyślania zostały jednak przerwane, bo zbliżał się czas wyjścia na salę i ktoś z obsługi przechadzał się między rzędami sprawdzając, czy stoimy we właściwej kolejności. W tym wypadku zachowanie porządku było konieczne, bo już za chwilę przy odbiorze dyplomów nasze imiona miały być kolejno wyczytywane zgodnie z numerami. Niestety okazało się, że stałam o jakieś 6 numerów za wcześnie, w związku z czym musiałam pożegnać się z podobnie jak ja zawiedzionymi studentami filozofii i prawa.
“Cześć, jestem Zuza” - starałam się być sympatyczna dla nowopoznanych, tym razem właściwych 285 i 287. Wyblakła blondynka 285 ze złamaną nogą i o kulach posłała mi bardzo wymuszony uśmiech i wymamrotała pod nosem “Hi”. Z kolei około 50-letnia 287 po prostu mnie zignorowała! Odruchowo spojrzałam w dół, a tam ujrzałam różowe, spiczaste pantofelki z futerkiem à la elf . “Trochę późno moja droga dorobiłaś się licencjata, ty podstarzała elfico!” - pomyślałam złośliwie. Moją natychmiastową reakcją na wyniosłe i nieprzyjemne zachowanie 285 była nieodparta chęć wyprowadzenia jej z równowagi. Zaczęłam się kręcić i wiercić niecierpliwie, a po chwili zapytałam elficę o czas. “It’s 10 past 3” - zasyczała elfica. Po kilku minutach znów naszła mnie ochota usiąść na podłodze, ale zanim zdołałam zrealizować swoje zamierzenie, ogłoszono, że mamy powoli zacząć wychodzić na salę. “What time is it now?” zapytałam elficę po raz kolejny, lecz ona udała, że mnie nie słyszy. “Can you tell me the time please?” powtórzyłam głośno i naiwnie, tak jakbym nie wiedziała, że moja sąsiadka ma mnie dosyć. Nie mogąc już dłużej udawać, że nie słyszała pytania, udzieliła mi odpowiedzi wyniosłym tonem.
Sala, w której odbywała się ceremonia była odświętnie udekorowana i do złudzenia przypominała Filharmonię Warszawską. Studenci zajęli wyznaczone z przodu rzędy, z tyłu ulokowane były rodziny, przyjaciele i inni goście. Na sporej scenie siedzieli przedstawiciele władz uniwersyteckich oraz wykładowcy. Ceremonia zaczęła się od przemówienia około 70-letniej byłej studentki Uniwersytetu w Auckland. Bardzo sentymentalnie opowiadała ona o swoich studenckich doświadczeniach i znaczeniu edukacji, o specjalnej misji ludzi wykształconych oraz o ciążącym na nich obowiązku oddawania tego społeczeństwu, co się dostało (edukacji).
“Stop, rewind, reply” - pomyślałam niedowierzając własnym uszom. Jakie, przepraszam, “oddawanie tego, co się dostało”? Co się dostało? Nikt z obecnych tutaj studentów nic nie dostał za darmo, za wszystko zapłaciliśmy! Większość kończy studia z co najmniej 15 tysiącami dolarów długu na karku i nierzadko z wiedzą nie mającą praktycznego zastosowania w wykonywanej w przyszłości pracy, o ile pracę w ogóle zdobędzie! W tym systemie nikt nie ma obowiązku czuć się wdzięcznym czy zobowiązanym, bo za ciężkie pieniądze kupił wiedzę, jak każdy inny produkt czy usługę.
Wkurzyła mnie ta cała rozrzewniająco — lukrowana, ignorująca rzeczywistość mowa i czując, że wypity szampan przebył już całą drogę, jaką miał do przebycia, postanowiłam udać się do toalety. Siedząc nieświadomie stanęłam obcasem na swoim długim płaszczu, więc kiedy próbowałam podnieść się z krzesła płaszcz przytrzymał mnie i klapnęłam z powrotem na siedzenie. Zaskoczona zachichotałam. Elfica pozornie zasłuchana w przemówienie jakby w zwolnionym tempie obróciła głowę w moim kierunku i spojrzała na mnie z tak jadowitą pogardą, że o mało nie parsknęłam śmiechem. Podkasałam płaszcz i zaczęłam się tarabanić między ciasnymi rzędami studentów.
Kiedy po 10 minutach wróciłam na miejsce, przemówienia dobiegły końca i kolejno, rzędami, studenci przesuwali się w kierunku podium. Procedura była następująca: kiedy student usłyszał swoje imię i nazwisko, wchodził na scenę, gdzie w czerwonym płaszczu i w złotej czapie czekał z gratulacjami i dyplomem rektor uczelni. Wywołaniu każdego studenta towarzyszyły brawa. Każdy absolwent, po przedefilowaniu z dyplomem w ręku na drugi koniec sceny, wracał na swoje miejsce. Ceremonia pokazywana była w zbliżeniu na wielkim ekranie wiszącym nad sceną. Kiedy już siedziałam na swoim miejscu dzierżąc w ręku dyplom, poczułam się szczęśliwa i nawet dziwnie rozrzewniona: najwidoczniej podniosła atmosfera chwili i mnie się w końcu udzieliła. I nawet trochę żałowałam, że już za chwilę uroczystość dobiegnie końca.
Gdy już wszyscy studenci odebrali swe dyplomy, konferansjer zapowiedział wspólne śpiewanie “Gaudeamus”. “Na coś się jednak przydadzą lekcje łaciny w liceum” pomyślałam uradowana. Zabrzmiały organy i na wielkim ekranie pojawiły się słowa: “gaudeamus igitur iuvenes dum sumus, gaudeamus…”. I wtedy zaczął się koszmar. Zawsze twierdziłam, że Anglik mówiący po francusku to w większości wypadków bolesne dla uszu doświadczenie (zapewniam, że znacznie lepiej wypadają Francuzi próbujący coś wydukać po angielsku), ale nie przypuszczałam, że tak można profanować łacinę! Niemalże wniebowzięta Elfica śpiewała “Gaudeamus” tak głośno, z takim gorącym zapałem i z tak nieziemsko drażniącym akcentem, że bezceremonialnie zatkałam sobie ucho z jej strony!
W końcu było po wszystkim, wyszłam z ratusza wraz ze wszystkimi absolwentami. Po paru minutach plątania się w tłumie świeżo upieczonych licencjatów, ich rodziców i przyjaciół zaczęłam tracić nadzieję, że odnajdę kogoś ze “swoich”, ale o dziwo wkrótce Ahmed mnie wypatrzył. Dałam mu do trzymania dyplom a sama usiadłam na pobliskim murku i z ulgą zdjęłam obcasy. Stopy miałam tak obolałe, że było mi już wszystko jedno, czy wypada w takiej chwili zdejmować buty i iść dalej boso, czy nie.. Po chwili znalazła nas mama z Martą. Po krótkich gratulacjach i oglądaniu dyplomu udaliśmy się do samochodów. Szliśmy ulicą pnącą się górę. Wiatr był bardzo silny tego dnia, rozwiewał połacie mojego czarnego płaszcza nadając mu złowieszczy wygląd. Weszłam na murek, czarna szata załopotała na wietrze i z okrzykiem „Batman” zeskoczyłam z niego. Wszyscy się roześmieli, bo moje skojarzenie było chyba faktycznie trafne.
W domu mama wyjęła z lodówki tort kupiony specjalnie na tę okazję i długo siedzieliśmy pijąc herbatę, jedząc tort i rozmawiając. Prawdę powiedziawszy było to najprzyjemniejsza część tego długiego i męczącego dnia.
Od marca wracam na uniwersytet, na studia magisterskie. Oznacza to, że za jakieś 3 lata czeka mnie kolejna impreza tego typu. A więc CDN.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze